BALONIKU NASZ MALUTKI

„Baloniku nasz malutki, rośnij duży okrąglutki”.

To tu. To tak. A tu proszę potrzymać. Pani Paulina o charakterystycznym ciepłym glosie rozdaje dyspozycje. Kontynuuje tradycję rodzinną. Zapalony ojciec, potem córka pilot, bo miała okazję i ją wykorzystała.

Przygotowania
Kawałek płaskiego terenu i więcej nic nie trzeba. Z trawy zdmuchnięto tuż przed lotem opadłe liście. Ponoć po to, żeby potem nie hulały po balonie. Linki mają być proste i wszystkie po kolei. Żadnych skręceń. Dwanaście naliczyłam. Cieniutkich, stalowych.
Ciepło cieplej, gorąco. Delikatny wiatr oplótł na chwilę moje blade ciało. Wielka dmuchawa włączona. Włosy rozwiało jak białą spódnicę Marylin Monroe z filmu „Słomiany wdowiec”. Ikoniczny obraz, a raczej jego słabsza kopia.
Balon rośnie powoli, a świat kolorów dzięki niemu nabiera. Różowy, żółty, czerwony, niebieski. Słońce z czasem barwom mocy ujmuje. Nieco łagodniejsze są niż u swojego początku, ale przy tym bardziej subtelne i wdzięczne. Duet dopełniają piękne barwy krajobrazu dookoła. Hasła typu: kominy konwekcyjne czy dywergencje prądów powietrznych to dla mnie czarna magia. Nawet nie próbujmy się w to wgryzać. Co wy na to? Balon lubi zimno. Tyle mi wystarczy. Butle odkręcone. Głośno jest tylko przez chwilę.

Ciekawostki
W oczekiwaniu na pozostałe balony kilka sprzedam wam ciekawostek. Im wyżej tym balon ma mniejsze wymagania. W miejscach, gdzie lasów dużo lekko nie ma. Tam, gdzie pola i uprawy ponoć dużo lżej. Czasami na przelot trzeba mieć pozwolenie. Dotyczy to większych miast i przestrzeni w pobliżu lotnisk. Nad poligonami nie wolno latać. No nie dziwi mnie to zbytnio.
Wystarczy tego gadania. Patrzę na wielką płachtę.

Wielkie bydle rozpostarło się nad moją głową, nie wiadomo kiedy. Ogrom zniewala. Utrzymać go w tym momencie to nie lada gratka. Rwie się bez pytania. Oj! Gdyby nie młoda za sterem panna.
Zamiast ptaków dron przeleciał. Zwinny jak ptak. Czego to ludzie nie wymyślą. Wiklinowy kosz zabłyszczał się pomarańczami. Cztery osoby w środku i zrobiło się nieco ciasno. Poczułam się jak duża wersja człowieka siedząca w małej skorupce, która na wesołym miasteczku zwieńczeniem jest długiego ramienia dziecięcej karuzeli.

Start
Przy balonach króluje prostota. Sygnał z woki toki. Startujemy i już nas w dole nie ma. Myślałam, że to będzie trwać wieki, a tu masz ci los. Szybkość niewiele mniejsza niż windy w dubajskim Burj Khalifa. (Tutaj cytuję mój dialog z własną łepetyną: „Głowo nie kombinuj, kiedy nie wiesz — doświadczaj”)
Popatrzyłam w dół. O la Boga! Wiszę w powietrzu z kawałkiem trzeszczącej wikliny. Do tego dwie butle gazu o posturze nieco masywniejszej ode mnie i pozostałe zastygłe w bezruchu na chwilę osoby. Dzieje się.

Aglomeracja
Moja głowa wariuje. Wzrok wodzi dookoła, a ja nie wiem, w jaką patrzeć stronę. Budynki, które znałam z perspektywy obywatela stojącego na ziemi, odkrywają swoje zupełnie nowe oblicze. Dopiero tutaj widać co mieli na myśli architekci, projektując ulice, place zabaw i spacerowe ścieżki. Google map w realu? W tej wersji trudniej się odnaleźć. Doszukuję się bram niebios lub innych magicznych przestrzeni. Wybujała wyobraźnia w przestworzach dużo mocniej działa. Opisywać tutejsze obiekty, nocy by zabrakło. To jak próbować wyłapać na zdjęciu prawdziwą głębokość Grand Canyon. Niemożliwe, dopóki nie zobaczysz na własne oczy.
Obrót w jedną stronę i w drugą. Spojrzeć w dół i w górę. I pamiętajcie: Jeśli będziecie mieli okazję, nie zapomnijcie sprawdzić, co za horyzontem.

Naturalnie natura
Nadstawiam ucha. Przy 100 metrów słychać głosy bawiących się w dole umorusanych dzieciaków. W powietrzu przemknęła parolotnia i klucz niewielkich ptaków. Tutaj one duże się wydają, a świat taki tyciusi. W dole pies ujada. Chyba nas nie lubi. Boi się tego, co w górze. Za nim reszta podążyła. Tymczasem ja na 300 metrach w górze z rozdziawioną buzią muchy z zębów wydłubuję i oglądam nurt rzeki przypominający wstęgę w dłoniach gimnastyczki. Ile odmian zieleni kryje się na świecie i jak lecą na ziemię luźne ptasie odchody, dowiecie się właśnie tutaj. Polska przyroda zachwyca. Jeszcze. Oby jak najdłużej. I jaka tu w górze cisza!

Lądowanie
Schodzenie w dół odbywa się w polach. Kilka niespodziewanych uderzeń o ziemię i zaliczone wysokie trawy. Troszkę jak w komputerowej grze. Lądowanie to wyzwanie. Słońce właśnie zachodzi. Rodzinka z domostwa pomaga balon poskładać, ja jeszcze w myślach tam gdzieś w górze. No cóż: Kiedy człowiekowi fajnie, aż żal wracać. Och żal.

Trzy tysiące metrów kwadratowych jak to mówią -„szmaty”. Za to, co ten kawałek materiału potrafi! Jeden raz w życiu warto przestworzy zasmakować, w samolocie, balonem czy dodać skrzydeł własnym skrywanym fantazjom i marzeniom.

ODYSSEY

Są miejsca, z których po powrocie niejeden po pustej kieszeni będzie się klepał przez chwilę. Mała uwaga jednak na początek: Będzie to klepanie w dobrym i pogodnym nastroju. Spokój duszy, wypoczęte ciało, uważności więcej, w pamięci piękny widok na wzgórza i zero wiatru, mimo przysłowia „wieje jak w kieleckim”.

Ranek
Poczekalnia. Wykładam się w głębokim miękkim fotelu. W hotelowych kątach rządzi błoga cisza. Aż nie wypada jej przeszkadzać. Mały ciapaty czarno biały ptaszek biega za szybą i macha główką w przód i tył jakby chciał równowagę utrzymać. Zbiera owady uwięzione w betonowej kostce, popijając poranną rosą. On już po śniadaniu, gdy w hotelowej kuchni kucharz jeszcze oczy przeciera. Mija godzin kilka.

Korytarz
W niespełna godzinę zwiedzam trochę świata. Mam czas. Idę długim korytarzem. Przeglądam liczne wielkiego formatu fotografie. Klimaty galerii. Zdjęć nie ma końca. We wschodniej Afryce mało u kobiet zakrytego ciała. Ciemna skóra zdobiona jest licznymi bliznami. Wokół piersi i na brzuchu tworzą one mozaiki, dzieła wręcz rzeźbiarskie. Dzieciaki z Etiopii na zdjęciach są z reguły spontaniczne. U kenijskich w oczach nadzieja. Inne etiopskie wstydzi się, ale też przed słońcem chowa. U filipińskiej dziewczynki nuta jest bojaźni. Mała hinduska błądzi myślami w chmurach. Dwóch chińskich szkrabów gdzieś w wysokich górach. We mgle i chłodzie w skupieniu i powadze, stoją w pozycji na baczność z rękami i jedną nogą uniesioną ku górze. Podziwiam pionowe szpagaty. Stoję z nimi oczywiście w pozycji dużo skromniejszej i przyziemnej. Minuta. Dwie. Pięć. Krótka wizyta w toalecie. Wracam. Oni dalej swoje Ile tak potrafią? Niejednemu cierpliwości zabraknie. Wracam myślami do kultowego filmu „Bruce Lee” czy Karate Kid.
Większość zdjęć dorosłych ustawiana. Na twarzach tych, co na zdjęciach codzienność i zdziwienie: Po co im to i na co? Smutek. Również u tych, co na Bali, chociaż to miejsce z radością i słońcem się kojarzy. Także u starszej Chinki. Dorosłość nie rozpieszcza.

Rozkosze
Na następnym piętrze na fotach króluje radość i rozkosze. Artysta fotograf nie omieszkał zaglądnąć w każdy tutejszy ciemny kącik. Modelka w stylu Glamour słodkie oczka robi. Inna przy barze kawalerów uwodzi. Modelowi faceci z rękami w kieszeni leniwie opierają się o luksusowe limuzyny. Romantyczna kolacja przy świecach i pełne namiętności pocałunki na odkrytym basenie. Kobieta w bieli wśród fruwających delikatnie na wietrze bawełnianych firan, słoneczną kąpiel właśnie bierze. Jest jeszcze ta, co z wieczorowym makijażem w wieczorową porę zażywa tym razem wodnej kąpieli w wannie. I ta, co w seksownej bieliźnie i pozie korzysta z pokojowego markowego prysznica. Czerwone suknie i białe szlafroki to również codzienny widok. Zdjęcia od rzeczywistości tak wiele nie odbiegają. Są możliwości, a to jak ty się czujesz i jak zachowujesz, tylko od Ciebie zależy. W samo południe siadam na miękkiej korytarzowej podusi przypominającej polny kamień. Wsłuchuję się w spokojną muzykę, która ledwo ociera się o moje ucho. „Ain’t Nobodysnuje się po korytarzach.
https://www.youtube.com/watch?v=thJHAfUMI2s
Popadam w zadumę nad życiem.
Jedna z gospodyń krząta się dzisiaj po tutejszej kuchni. Inna w Kenii boryka się z suszą, a jeszcze inna w tym samym czasie doświadcza uroków balijskiego masażu. Jak wiele zależy od tego, gdzie oddaliśmy pierwszy krzyk jak wiele od naszych życiowych decyzji i wyborów.

Załoga
Odyssey to mili ludzie. Drobna młodziutka kelnerka, przyznaje się bez bicia, że jeszcze uczy się kelnerowania. Aluminiowa wizytówka dopięta do bluzki potwierdza jej słowa. Radzi sobie świetnie. Niedługo czeka ją życie w wielkim mieście, ale zanim to się stanie, już doświadcza samodzielności i odpowiedzialności. Wiele może powiedzieć o tym miejscu a jeszcze więcej o młodzieży obecnym życiu.
Od pracowników SPA dowiaduję się o wyjątkowości trudnego fachem masażu stopami, którego jeszcze my Europejczycy nie doceniamy.
Kiziamy się czasami i miziamy, topiąc w klasykach, a z ofert znika Padanghata stosowana 3000 lat temu wśród indyjskich wojowników. Płacimy za cudowne kremy, umyka nam mądrość pokoleń i umiejętności masażystów, którzy tracą szansę na zdobywanie praktyki. Przywrócenie równowagi energetycznej contra doświadczenia kinestetyczno-zapachowe XXI wieku. Wybory mamy. Wiedzę ciągle uzupełniamy.

Sztuka na talerzu
W restauracji na markowym talerzu lądują suszone płatki jadalnych kwiatów. Kolory żółty i pomarańczowy miesza się z fioletami. Zaskakują mrożone jabłkowo-ananasowe musy w sąsiedztwie purpurowej kaczki. Czekoladowe suflety rozpuszczają się w ustach. Podobnych wrażeń możesz doświadczać przy czekoladowej ceremonii w tutejszych gabinetach. W markowej filiżance ląduje gorąca zimowa herbata. Popijam i czekam na następny posiłek. Wiem ze w takich miejscach narzekanie na czekanie to faux-pas (czyt.: fo pa z miękkim „pa” jakby z buzi bańkę mydlaną puszczać).

Ogród
W brzozowym lasku leżąc na hamaku łapię między listkami słoneczne promyki żółteji ciepłej na niebie kuli. Trawa się zieleni, chociaż susza tego roku jest dla niej wyzwaniem. Mówią „wieje jak w kieleckim” Mnie raczej ciepły letni wiatr smyra po policzkach. Słowa kłamią czy ja ma trochę w życiu szczęścia? Jest troszkę dzieci w realu, ale im też się klimat udziela, wiec do płaczów i krzyków jest im daleko.
Odyssey-owy ogród jest kwintesencją tutejszych klimatów. Jest tu biały jak śnieg, dużo większy ode mnie Budda wpatrujący się w horyzont i miasto położone w dolinie. Podnoszę wzrok, aby zaglądnąć mu w oczy. Czytam w nich wielką mądrość. (A to ci mądrość powiedziałam). Patrzę na uszniszę na czubku jego znamiennej głowy. Jedni mówią, że to kok inni, że królewska korona, jeszcze inni, że wypukłość czaszki. Rzadko takiego wypatrzysz, bo wizerunek jeden z najstarszych. Potem już Buddę łysieńkiego przedstawiano. Dla niego myślę, że wszystko jedno, dla niejednego faceta zmora. Nad czym myśli ów postać? Raczej nie myśli. Popadł w wieczną medytację. Jego spokój udziela się temu miejscu. Udziela ludziom pławiącym się w wodach tutejszego basenu. Łapię ostatni łyk czystego powietrza. Wracam.

Po co nam i na co sprawdzać takie miejsca? Jeden powie, po to, żeby żałować wydanych pieniędzy inny, żeby odpocząć od zgiełku. Jeden kocha chodzić w gumiakach po stajni i podziwiać pajęczyny inny potrzebuje lakierek i poklasków. Ja powiem, że warto dotykać różnego. Dla tych, którzy chcą, ale których jeszcze nie stać takie miejsca stają się motywacją. W głowie rodzi się wtedy: Chcę zdobywać i mieć, bo takie życie pasuje do mnie.

ZAMCZYSKA CONTRA UROCZYSKA 7/7

BŁĄDZĄC ME MGLE
Wstaje świt a ja za nim.
Podbiliśmy kilka zamków, idziemy dzisiaj na spacer. Co Wy na to? Pobawimy się w lekarza. Zobaczymy, jak rodzi się życie. Co dzień z rana na nowo. Młodo tu oj ciągle młodo.

Patrzę przez okno. Drzewa we mgle po pas. Pławią się jak w białym puchu. Śpią jeszcze pod chmurową pierzynką. Na łące pasą się dwa konie. Widać ich jak przez mgłę i to wcale żadne porównanie. Czteronogi głowy do ziemi spuściły. Leniwie jeszcze przez sen trawę żują. Jakby z pastwiska na noc nie schodziły. Tak jest, jak się później dowiaduję.
Widok, którego trudno na zdjęciu uchwycić. Wiosenny chłód poranny wpijający się w stopy. Za kilka godzin przyjdzie letni upał. Rozmyty obraz jakby człowiek miał wadę wzroku kilka dioptrii. Zapach świeżego siana, które w oddali ciasno ubite leży już w balach. Wyobrażam sobie, jak turlają się po polach, kiedy nasz wzrok od nich daleko. Jak w bajce jak w świecie „Toy story gdzie zabawki ożywają. Kolorów jeszcze o tej porze brakuje. Taki urok tej chwili. Rozpuściły się na chwilę jak na spłowiałym powojennym zdjęciu. Ciszę słychać wszędzie. Śpijcie jeszcze, śpijcie.

W aleję brzóz rzadko ktoś zagląda. Dorodna bestia oj dorodna. Pod butami pulchne ślimaki bez skorupek wyczuwam. Delikatnie podnoszę stopę, szkoda zgnieść oślizłego szwędacza. W ogrodzie przeganiane są jak szarańcza. Tutaj są u siebie. Leniwie przechodzą w poprzek. Ustępuję im bo tu mają pierwszeństwo. Są panami tej ziemi. Szum strumienia do uszu dobiega. Wczoraj w tym samym miejscu pokryte czapeczkami mchu kamienie pławiły się w wodzie. Nad lustrem owady bawiły się w berka. Tuż pod powierzchnią inna forma życia fikała koziołki.
Oparłam się o bielone proste deski, z których poręcz jest zrobiona. Przyglądam się bez końca. Przy pobliskim drzewie pohuśtałam na starej reaktywowanej na nowo do życia oponie. Nie miała nic przeciwko. Za towarzystwo potem podziękowałam. No cóż. Reszta gawiedzi jeszcze chrapie. Mnie miło, może jej również? Popatrzyłam na pasącą nieopodal sarnę. Wśród pól i hektarów łąk zaczynam nowy dzień. Po innemu troszkę, ale jakże przyjemnie. Mgła ulotna. Z każdą minutą jej mniej. Zamieniła się w jasną poświatę, aby zniknąć, zanim słońce ją dopadnie. Zostawiła po sobie krople rosy na kwiatach. Pajęczyny w diamentowych kolorach, w drobne korale ubrała. Zapachniało łajnem przesiąkniętym wilgocią. Fuj? Oj możecie się grubo pomylić. Chwile nie do uchwycenia dla tych, co w codziennym zgiełku miasta żyją, gdzie o tej porze głosy śmieciarki wśród szarych murów się niosą. Też dla tych, co w domach w trakcie pandemii pozamykani. W polach nawet szarość ma inny kolor, a szum na zupełnie innych pracuje falach i decybelach. Czy warto takich chwil doświadczać? W skrajności popadać? Zawsze, gdy tylko stwierdzimy, że do nich dorośliśmy. A więc uszy kochani przeczyścić i w drogę. Gdy tylko na to czas i okoliczności pozwolą.

Więc wyszedłem wcześniej z biura-jak mówiłem
Od lat wielu miałem pierwszą wolną chwilę [
…]
I ulicą pierwszą z brzegu
Szedłem w przypadkowy spacer
Ten brak czasu tak dolega
Chciałem chociaż raz inaczej.
[…]

ZAMCZYSKA CONTRA UROCZYSKA 6/7

ATELIER WOLIMIERZ I TEATR KLINIKA LALEK
Jadę przez Pobiedną. Pierwsze co się na myśl narzuca: Bieda tutaj raczej niż po biedzie. Za następnym zakrętem wśród sterty kamiennych płyt i otoczaków, na plastikowym krześle, kobieta pracy nogi do drzemki wyciągnęła, czekając na słońce. Kurz zaciera ostrość krajobrazu. Ona gdzieś w inną czasoprzestrzeń wpatrzona. Po przeciwnej stronie warownia, a raczej to, co z niej zostało. Na Teatr Galeria Wolimierz natrafiam chwilkę potem zupełnym przypadkiem.
Malunek na ścianie dawnego dworca kolejowego wzrok przyciąga. Również wnęka, w której domalowano okno, a przez nie zaglądające dwa stworki potworki. Wgapiły się we mnie, szczególnie ten z niebieską komiksową buzią. Zaraz obok precyzyjna grafika. Jeszcze dalej płaskorzeźba żółtej meduzy wspinającej się po ścianie. Dzieła nieprzypadkowe i wysokiej jakości lubię, więc stopa na hamulcu ląduje.

Stary dworzec
Cicho dookoła i ani żywej duszy. Krajobraz nieco wiejski zmieszany z nieco preriowym. Taki z filmu „Pewnego razu w Hollywood” Quentina Tarantino, Tylko czekać, gdy Brad Pitt wjedzie na koniu do opuszczonej wioski hipisów, a zwinięte kule suchej trawy wiatr potarga z jednego końca na drugi. No może troszkę przeginam. Rozglądam się. Jest pustka. Jest upał. Zamiast wiatru lekka bryza. I dużo więcej tu barw wszelakich. Na wysokości mojego nochala unosi się delikatna mieszanka zapachów farby w spreju i dymu uciekającego z dziadkowej fajki. Intuicja podpowiada: W tym miejscu czasami dużo się dzieje, chociaż dzisiaj na mało wygląda.
Na zewnątrz pod zadaszeniem materace ze zmiętoszoną pościelą. Sztuka czy miejsce noclegu? Nieśmiało rozglądam się dookoła. Materiały recyklingowe to główny budulec tego założenia. Drewno, butelki opony i puszki, zardzewiałe blachy kryją się w rzeźbach, dziwnych konstrukcjach i kierunkowskazach. Wkomponowują się w beton i stal tutejszych zabudowań. Mieszają się z kamienną podłogą, w której artyści zatopili ceramiczne pobłyskujące kawałki tworzące różnobarwne kręgi. Kolorowo tu pod nogami i na sufitach. Bajkowo w trawie i na ścianach wygódki.

Chillout
Teatr Klinika Lalek to miejsce warsztatów, koncertów, spotkań dla tych, co młodzi duchem. Buntowników typu „dzieci kwiaty”. Artystów z ASP i nie tylko przekraczających granice zrozumienia czy ludzi przesiąkniętych ideologią ekologii i nieco dalszą nam kulturą wschodu. Deszcz, chłód czy słońce, tutaj większość dzieje się na świeżym powietrzu. „Pij wodę z kranu, bo jest super”, „Umyj po sobie nocnik”. Papierowe muchomory, stalowo-drewniana kolorami mieniąca się w słońcu lokomotywa, zabierają mnie w świat fantazji. Jak filmach w Opowieści z Narn, czy kultowego „Niekończąca się opowieść”. Gdzieś pod dachem jednego z pomieszczeń kukła szczupłego, jeszcze młodziutkiego Janosika. W jego dłoniach spoczywa miotła brzozowa. Wybałusza na mnie wielkie oczy, a nogi jego powykręcane we wszystkie strony. Jarmark cudów, pchli targ, warsztaty budowy syntezatorów czy malowanie murali, zanim te popularnością stały się w dużych miastach. Czasami bywa tu gwarno. Potrawy od rolnika – oj! Ślina w ustach już się zbiera. Kilka dni Wegan World Festiwal pod namiotem. Oj szkoda, że mnie tu już nie będzie, kiedy faktycznie zadudnią bębny.

Flow
Czuję się jak duch, którego nikt nie widzi, albo nie chce widzieć.
W oddali głos małej dziewczynki. Dźwięczny jak u skowronka. Pomiędzy drzewami dwie kobiece postacie w zwiewnych sukienkach przemknęły. Ciekawski szkrab zaczyna dzielić się swoim miejscem, opowiadać. Plac zabaw przypominający indiańską wioskę, dwa gimnastyczne koła zawieszone w ganku na, których spędza dzieciństwo. Bogaty język lub języków kilka. Dziewczynka doświadcza prawdziwego „Tu i teraz”. Uczy się wrażliwości przez sztukę i dzięki naturze. Zdrowe dziecko, które nie boi się bakterii i wie co to przeskakiwać przez płoty. Sama decyduje co na siebie włożyć, umie pleść wianki i wie, że nie zawsze do szczęścia potrzebny jest biały kibelek.
Patrzę na foty gdzieś z drugiego końca świata. Klimaty weneckiego karnawału. Jak trudno wyczuć to miejsce w dzień powszedni.
W głównym budynku zaułek z barkiem i stolik z gazetami. Fotel a na nim młodzieniaszek. Jego oczy wpatrzone gdzieś nieopodal. Na malinowej ścianie śnieżnego koloru mandala buddyjska wprowadza go  wręcz w trans. Gdzieś obok bębenek i gitara. Na głowie chłopaka dredy a na twarzy ślady słonecznych promieni, chociaż na podwórku mży drobniutki deszczyk. Australijczyka rysy na buzi a na tyłku luźny ubiór w kolorach ziemi. Zagaduje a odpowiedź po angielsku wartkim strumieniem płynie. Chwila pogadanki o niczym. Bo tu i teraz nie wymaga komentarzy. Czyżby w środku maluteńkiej wsi, gdzie zegarów nie uraczysz, spotykał się cały świat po to, by doświadczać prawdziwego flow? Przypomina mi się hippisowskie hasło „Nie wierz nikomu po trzydziestce”. Młodzież, która je wymyśliła dzisiaj ma już swoje lata. Czyżby to miejsce było azylem dla nich i ich wesołych wnucząt?

Słowo „wolontariat” jest temu miejscu bliskie jak matka dziecku, które ssie jeszcze cyca. Każdy ma tu możliwość pobyć i zaistnieć. Jedyny warunek? Trzeba mieć dużo z dziecka, czuć się jakby codzienna rzeczywistości była dla wszystkich tylko nie dla „mnie”. To miejsce jest azylem, dla tych, co nie nadążają za dzisiejszym światem. Również dla tych, co już są daleko za nim. I to wszystko w mieścinie, której na google map trudniej znaleźć niż igłę w stogu siana.
Dzisiaj tego miejsca do końca nie rozumiem. Pozostawiając nutę tajemniczości, zachęca w przyszłości do powrotu.

ZAMCZYSKA CONTRA UROCZYSKA 5/7

PAŁAC PAKOSZÓW BEZ PLANOWANIA
To historia dla tych, co tęsknią za spokojem. Dla tych, co mniej przez chwilkę rządni są przygód szalonych.

Takie miejsca wielu uwielbia. Jedziesz, widzisz, zatrzymujesz się. Takie wnoszą w nasze życie nie mało. Niebo pokryły szare chmury. Miejscami słoneczko się jeszcze przedziera. Kap. Kap. Ciepłe drobniutkie krople deszczu zawitały w miejsce, gdzie moje stopy dotykają ziemi. Po drodze musnęły miejscami człowieka po ciele. Kuta brama a w oddali pałac. Do niego prowadzi długa aleja różana. Gwiazdek przy wjeździe dużo. Dla osobistości obiekt? Pierwszemu rzutowi oka nie ma co wierzyć. Ciekawość czasami popłaca. Idę. Wielka połać trawy po lewej, jeszcze większa po prawej. Róże suszę przetrwały. Delikatne, a jednak wygrały. Wśród winorośli kilka stolików. Główny gościem jest tutaj dzisiaj spokój. Przy stolikach ja i jeszcze kilka osób. Spokojne rozmowy wtapiają się w odgłosy przyrody. O Matulu! Słyszę swój oddech. Kap. Kap. Tym razem dźwięk dobiega z pobliskiej fontanny. Jeden kamienny łobuziak drugiemu wodę na głowę wylewa. Obaj stworzeni przez zdolnego artystę, który nie odpuścił żadnego detalu. Kropla spada leniwie po ciele trzeciego malucha i ląduje na błyszczącej tafli tuż przy brzegu kamiennej szarej wielkiej misy. Potem następna i jeszcze jedna. Łączy się z kroplami deszczu. Kap. Kap. Powtarzające się odgłosy i już jestem jak w transie.
Wróciłam do stolika. Nad głową wiatr poruszył wielkim parasolem. Ten umieszczony na jednym przegubie pokiwał się i pohuśtał jak baletnica w tańcu. Przed oczyma przeleciało cosik utkane z pajęczej sieci. Białe jak śnieg i delikatne jak mgiełka. Żadna waga nie byłaby w stanie tego zważyć. Jak zabłąkany aeroplankton co świat przemierza wzdłuż, wszerz i w poprzek, prowadzony bezwiednie.
Jakby cień Anioła przemknął. Przypomniał mi się obraz „Babie lato” Józefa Chełmońskiego. Wypisz wymaluj, chociaż do prawdziwego wrześniowego jeszcze troszkę czasu. Tylko na trawniku chłopki o grubych rysach brakuje na wielkiej zielonej połaci. Bosej o nie za czystych stopach, w skromnym nieco odzieniu. Zerknęłam na siebie: Zza głowy głos – „Tylko o tym nie myśl”. Nad głową przeleciał klucz ptaków. Ciszę przerwał dźwięk spadającego i uderzającego o kamienne podłoże widelca. W oddali pisało się pasmo górskie. Pani podała delikatną zupę rybną. Przestałam liczyć czas. Są chwile, w których doceniamy to, co najmniej istotne. Kiedy jesteśmy w stanie wsłuchać się w siebie. Widzieć to, co ucieka na co dzień. Doświadczać siebie właśnie w takich miejscach, wam życzę.

„Nie widziano tego, co było w nim najistotniejsze: prawdy, surowości widzenia, siły przekonywania, krajobrazu pałającego słońcem i soczystością barw, urzekającej młodości dziewczyny, oddanej zabawie ogromnie prostej i wdzięcznej”.
Witz, Polscy malarze, polskie obrazy, Warszawa 1970.

ZAMCZYSKA CONTRA UROCZYSKA 4/7

FRYDLAND
W małym okienku monolog krótki: Bilet poproszę. Brama jedna innej nie ma. Ja i wycieczka oprowadzana? Pokuszę się, nawet jeśli niepokorna ze mnie dusza.
Nawet jeśli po mojemu bliżej chodzić swoimi ścieżkami. Pani Danusia pucata kobieta. Język ma przebogaty. Rozbudowuje, przebudowuje, nadbudowuje, dekoruje, syna wychowuje-o kobiecej kreatywności słucham. Spróbuj jej przerwać – nie polecam. Siedzę cichutko. Skała bazaltowa to i diabły może będą. Tancerki na renesansowych kafelkach balet odprawiają. Wszystkie takie same. W zamku pachnie zamkiem. Do tego starymi obrazami. A na nich? No to spróbuję dać czadu. Po kolei: Śmieszny mały starszy panicz z mieczem. Och, jaką on ma krótką szyję! Kobieta obok jakby wokół szyi plaster miodu opasała. Dziwna moda. No i jeszcze druga żona. Co oni mieli z tymi szyjami? I koń króla szwedzkiego. Wow!. Uroda wśród reszty z obrazów króluje. Hinek, Zdeniek, Heniek. Cesarz zabierał, a potem dawał następnemu. Dlatego ich tylu. Następny jeszcze mniej urodziwy. Z czerwoną kokardą pod brodą. Chłopaki-tutaj ego rośnie. Nie omijajcie takich miejsc. No nareszcie majątek ktoś przejmuje po ojcu. Cesarz sprawę przespał i potomka nie miał. Przekazać majątek znów komuś trzeba.
Krystianek głowy do interesów nie ma. Moda się zmienia. „Syn tego z krzyżem” – to słowa przewodniczki-baczki zapuścił wielkie. O! Następny po Krystku potwierdza, że płaszcze u krawców mają branie. No i jesteśmy już w czasach, gdzie moda na wąskie spodnie nastaje. Do tego haft, zaraz potem uniformy marynarskie adiunkta. Obowiązkowo sole orzeźwiające. Piece: Te jak w bajce „Piękna i bestia”. Białe fikuśne ze zwieńczeniem na górze. Drzwi: niziutkie. Słyszę słowo: Kurduple. Fuj! Pani Danusia potomków obraża. Malutcy bez dwóch zdań, ale jedli sporo. I wycierali tłuste ręce o łaszki, co służba prała. Czasy lecą. Jesteśmy w okresie Wołodyjowskiego. Tego, co go wszyscy jako Michałka znają z wąsem, a tak naprawdę Jerzy miał na imię. Trylogia świetna sprawa. Patrzę na ciężkie muszkiety. Maczugę też tutaj uraczysz. Na obrazie trzylatek w białej peruce. Obszerne miejsce schronu dla małych żyjątek. Mężczyzna przypomina angielskiego parlamentarzystę. I drugi jeszcze z psiakiem. Jak stary maleńki w szerokich portasach. Czerwone pucki. On zamyka korowód ludzi. Następna komnata to święci. Dwa ołtarze w jednej sali. Ewangelicyzm z katolicyzmem muszą się tutaj jakoś dogadać.
Hrabiowskie dzieci co od małego języka brytyjskiego, niemieckiego włoskiego i francuskiego się uczyły. Ogólnie patrząc po pokojach, zimny był chów. Oj zimny. I co Wy na to współczesne matule?
No i jesteśmy już 200 lat wstecz. Jedna toaleta na cały pałac. Jest już umywalka. Szczególna uwagę Pani Danusi i ludzi przykuł Styl Ludwika XVI, w darze dla Klotyldy. No. No. Tutaj robi się komfortowo. Buduary, szezlongi, pianino. No i dzieciaczek jak aniołek na jasnym obrazie. Kamień z serca. Przypomina już doczesną pociechę z piaskownicy.
Hebanowa ręka wystająca ze ściany trzyma chyba nowy, ale nie najnowszy świecznik. O! Arrasu z wełny i jedwabiu musnęłam mimochodem. Wielkie bydle. Solidne. Dziury nie wydrapałam. Kusiło. No dobrze już nie straszę. Namachały się panie, co przędły. Oj napracowały się. Facetów o takie rzeczy nie podejrzewam. Rozglądnijmy się znów dookoła. Drzewo orzechowe w meblach, chińska porcelana i afrykańskie gadżety na ścianach. Skóry zwierzęce nabijane zlotem. A co tam. Kto zabroni bogatemu. Dzisiaj tez chińskie mamy, więc nosem nie ma co kręcić. Coraz większy przepych. Dywanów, firan, kanap i podusi. Oj jak oni musieli odpoczywać, po tym, jak do jedynego kibelka szli daleko albo zagubili w ogrodach. Weneckie lustra, bo i panie coraz bardziej wydawały się urokliwe. Ach Ci malarze. Jeden coś zepsuł, inny musiał nadrabiać. Kobietę malować to zgoła wielka sztuka. No i na koniec kuchnia co mi dzieciństwo przypomina. Tutaj jest już elektryczność. No i piec wielki chlebowy kafelkami wykładany. Ach cóż za podróż w czasie.

700 lat w dwie godzinki zaspokoi niejednego. Na poważnie i na wesoło. Wszystko zależy, jak na to głowę przygotujemy.

ZAMCZYSKA CONTRA UROCZYSKA 3/7

ZAMEK CHOJNIK
Sprawdźmy nowe miejsce. Czy warto tam zaglądnąć? Czy warto posapać podczas wspinaczki po schodach? Jakie będą z tej wyprawy korzyści, a może będę tylko klęła?

W górę
Do kamiennej budowli idę czerwonym szlakiem. Pogoda daje dzisiaj fory. Trasa wsparta dotacją. Krok za krokiem stawiam stopy po setkach kamieni à la kocie łby, które głównie w uliczkach starych miast spotkacie. Czasu raczej nie liczę. Patrzę wysoko w górę na zamek, zanim schowa się za drzewami. Patrzę, tam, gdzie jeszcze na dole doświadczysz widoku łanu złocistych traw. Wiatr ich grzbietami się bawi. W cieniu drzewa stado baranów się chłodzi. Kilka osób wbiegło na pole chłonąć w słońcu tę boską chwilę Dalej już tylko pochyło i w górę. Wiedziały gały, co brały. Parking opłacony, odwrotu nie ma. Ruszam.

Po niespełna godzinie
Jestem na górze. Patrzę na mury postawione przez któregoś z Bolków. Imię na czternastowieczne czasy popularne. Patrzę na skalne wzniesienia, które ludzka ręka postawiła, aby ukryć się przed wrogiem. Bali się człowieka, a dopadła budowlę natura. Jeden piorun zrobił porządek po swojemu. Paranoje losu?
Na zamku brakuje wody. Toaleta zamknięta. Toj-Toj na samym dole. Pić się chce. Braki wody uzupełniam. Oj będzie się działo. Zwieracze do dzieła. Kibelka brak, jest za to jedna ławeczka. Odpoczynek krótki. Zabijam czas.

Cisza
Nauczyć się z nią obcować dla nie jednego to wielka sztuka. Kiedy jednak nic się nie mówi, dużo więcej się widzi, słyszy i czuje. Słucham wiatru i ludzi. Słucham ptaków na niebie i dźwięku odstawianej butelki po piwie. Trzasków biegnących z aparatu lustrzanki, wypieranego przez bezszelestne smartfony.

Ławeczka
Specyficznej ławeczka pod parasolem. Warta jest uwagi. Miejsce takie sobie. Tu można napić się pospolitych słodkich napojów. Bejcowane na ciemno już nie pierwszej młodości drewno. Wydaje się nic nadzwyczajnego. Pod parasolem siedzi średniego wieku, pogodna kobieta. Kilkuletnia dziewczynka przywarła do niej mocno każdą możliwą kończyną. Objęła, siedząc na wprost na kolanach. Tyle w obu radości spontanicznej. Zęby suszone na słońcu. Uśmiech w glosie niepojęty. Zarażają. Szczególnie mama. Buzia jej się nie zamyka. Kiedy matka z dzieckiem znikają na ławeczce, przysiada następna osoba. Młodziutka dziewczyna o blond włosach chichra się przez ładnych kilka minut. Powodu zadowolenia szukam. Nie ma, a jednak. Są takie miejsca. Po prostu siadasz i dostajesz pozytywne nastawienie w darze. Czy udziela się? Sami czasami sprawdźcie.

Zabytek
A teraz czas na zamek. Wieża jest moim celem. Ponoć nie miała szczytnego zadania. Tortury i takie tam. Jak to za dawnych czasów. Dzisiaj można na nią wejść i za chwilę zejść bez pytania. Pchają się więc ludziska każdą możliwą szczeliną. Jeden stopień i drugi i jeszcze wzdłuż murów drewniany wąski pomost.
Ciasno tutaj na samej górze, oj ciasno. Do nieba daleko jeszcze. Do poziomu zero też całkiem, całkiem. Widoczki? Oj jest na co popatrzyć. Widać niecki pełne wody, pola, góry i niebiosa wszechobecne. Skały w kształcie języków, gdzie ludzie wdrapują się, aby tam spędzić swoje pięć pięknych minut. Widać Szrenicę i Śnieżkę. Takie tam bardziej znane tutejsze szczyty. Widać jak kobieta-Calineczka w dole niemowlaka karmi i smutnego człowieczka w trakcie odpoczynku, niewiele większego od główki zapałki. I tą panią co zachwycona mówiła: Warto było zapłacić. Oj warto! Widać mury kamienne zamku i całą piękną zielenią pokrytą okolicę.

Na szczycie wieży
Obok mnie „Matka Polka” złapała za rękę niesforną pociechę ze śnieżną czupryną. Gałgan nie ustoi w miejscu. Pani dyspozycje rozdaje. Inny chłopczyk z włosami w kolorze rudej lisiej kity ma ucho zatykać na jej rozkaz. Słusznie, bo uszy w górze urywa, a wiatr w każdą szczelinę się wciska. Chyba jednak nie o wiatr do końca chodzi a słowa z oddali płynące.
Mamo. Mamo! Dziewczynka kręci się i wierci, stojąc na najwyższej wieży: Wierzy, że jest coś, co ją w tym miejscu zaciekawi i nie pozwoli nudzić się ani przez chwilę. Pada pytanie: A gdzie cycki Kunegundy? Mama zauroczona widokiem pokazuje paluchem dwa nie takie małe wzniesienia gdzieś po jej prawej stronie. Podglądam. Spore nawet powiem wielkie. Oceniam na rozmiar miseczki E.
Tyle o kobiecych krągłościach.

W dół
Schodzę w dół. W głowie się kręci. Wąziutko niziutko i dookoła się idzie, przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Zimne mury kontra metalowa wąska ciepła poręcz, rozgrzana od dłoni górskich pasjonatów wspinania się i szwendania.

U podnóża dwie osoby stojące przy pokaźnym drzewie dywagują głośno ze sobą: Lipa to czy nie lipa? Drzewo Lipą się okazuje. Chojnik Lipą nie jest. Dużo więcej wart zainteresowania. Bardzo sympatyczne miejsce, nawet jeśli czasami brak w zamkowym barze kibelka. To jednak mój punkt widzenia i siedzenia. Pamiętajcie, że wszystko nie od miejsca zależy a od naszego głównie nastawienia. Sprawdzajcie więc i testujcie z pogodą ducha i tą na niebie.

ZAMCZYSKA CONTRA UROCZYSKA 2/7

PROSZOWA WIOSKA DOBREJ ENERGII
Przy drodze napis: Proszowa-wioska dobrej energii. Już sam napis dobrze człowiekowi robi. Poprawiam pupę w samochodowym fotelu. W kontemplacji, ciszy i zadumy wchodzę w pole charakterystycznych wibracji. Przy małym skrzyżowaniu, z którego korzysta raptem kilku mieszkańców, dzieło sztuki na płocie. Prośba o litość dla tutejszych zwierzątek. Hołd dla kota co zginął i kilku innych pupili. Uważam. Ku czci wszystkich tutejszych czworonogów. Dotarłam na miejsce.

Urokliwa zagroda pachnąca lawendą, łąki i złote pola. Kilka polnych kwiatów przed domem. Na ławeczce właściciel przysiadł. Praca w polu idzie naprzód. W zimie zwierzaki będą miały ciepło. Psiak tuli się do człowieka i uśmiecha. Ujadania za płotem nie zna. Zaraz obok wygrzewa się łaciaty kociak. Mężczyzna kilka miłych słów skierował do dużo młodszej dziewczyny czyszczącej na pastwisku swojego wiecznie umorusanego siwka. Spokojny ton głosu, oddech na pełnej piersi, lekkie zmęczenie piszące się na twarzy. Zadowolenie, w którego sercu nie widać na twarzy. Tuż obok na pastwisku kilka innych koni i jeszcze kilka w hotelowej stajni.
Pod małym zadaszeniem przesympatyczna rodzina z miasta. Przyjechała złapać świeżego powietrza. To tutaj odkryli ukryte talenty młodej wiejskiej trenerki. Przekonali się również, co potrafi zrobić z człowiekiem w dużym mieście wszechobecna komercja.

Jeden powie, ale wieś. Ba! Wiocha zabita dechami. Wieś zapomniana, wieś niejednokrotnie krytykowana. Dla jednych nie ma tu możliwości, inni rodzą się tutaj na nowo. Ludzie tutaj pewnie prości. Gdybanie. Nie ma co oceniać, zanim nie pozna się bliżej. Skomplikowani nie są. Nie jeden z nich wielkie biznesy w mieście zostawił i sławę. Kupił stary dom i hektary. Wyremontował. Wymiar pracy? Taki sam. Zarobek? Czy zawsze chodzi o pieniądze, a może czasami o zwykły wszechobecny spokój?

Po renesansowemu zapodam w tym miejscu „Pieśń świętojańską o Sobótce” Jana Kochanowskiego.
Wsi spokojna, wsi wesoła,
Który głos twej chwale zdoła?
Kto twe wczasy, kto pożytki
Może wspomnieć za raz wszytki?
[…]

ZAMCZYSKA CONTRA UROCZYSKA 1/7

POLNE DROGI
Kierunek Sudety. W zasięgu wzroku Góry Izerskie. Wjeżdżam do świata zamków i pałaców. Świata pól, gdzie wielkie łany ścielą się kilometrami. Gdzie góry linię horyzontu zakrywają. A może tworzą go na nowo? Tutaj GPS-y gubią się nie tylko na zakrętach. A może specjalnie po tutejszych polnych drogach chcą przewieźć? Jadę a między kolami trawa coraz wyższa i wyższa. Na skrzyżowaniu pól nie ma świateł i znaków. Są samotne drzewa w oddali i co najwyżej nadrzewne kapliczki, czy proste piszące się na tle nieba drewnem jeszcze pachnące krzyże. W takich klimatach można było niegdyś, podczas przerwy w pracy, zjeść domowej roboty pajdę chleba z masłem i zmówić kilka zdrowasiek. Kto wie, może tak jest i dzisiaj? Zawracam na ugorze. Tutaj nie ma znaczenia, jak duży zasięg skrętu ma twój poczciwy pojazd. W powietrzu zapachniały polne kwiaty.
Uwielbiam jazdę po tutejszych wioskach. Gdzie uliczny asfalt ociera się o ściany domów lub odwrotnie, domy prawie na drogę wchodzą. Gdzie granic posesji nie widać, a Kargul z Pawlakiem nie kłóci się o morgi. Bo i po co i na co ludziom tutaj wielkie płoty?

Inność
Najbardziej cenię to miejsce za inność. W jednej z wsi ktoś chce pół domu sprzedać. Ciekawe czy podzieli w poprzek, czy w dół? Licho wie. W zakurzonym oknie głowa wiekowej lalki. Przypomina mi się muzeum w Auschwitz. Przykre wspomnienia. W drugim sam tułów. Inny horror już tym razem tylko filmowy przebiegł przed oczami. W następnej wioseczce Kuźnia. Nie jedno dziecko nie wie co to za ustrojstwo. Kilometr dalej dom kwiatami obwieszony. Wypływają z donic jak lawa podczas erupcji wulkanu. Emocji skrajnych nie brakuje. Kolorów tu jak tęczy. Pszczoły mają używanie. Na ścianie tabliczka z napisem: „Miody”. Jam myślicie smaczne?

Jakie są Góry Izerskie?
Złote. Od setek hektarów pól pokrytych zbożem. Srebrzyste od traw. Zaskakujące za każdym nowym zakrętem, lasem, płotem. Ciche we dnie i w nocy. Góry swoją drogą. Pełne ptactwa a czasami i robactwa, bo to też ma prawo bytu. W dzień powszedni na łąkach bociany. Liczysz: jeden, dwa, pięć. Sarny na ścierniskach wpatrzone w ciebie w słoneczne przedpołudnie. Jakby pytały: A ty gdzie tymi czterema kółkami? Białe krowy oblizujące się, bo trawa tutaj soczysta pachnąca słońcem. No i konie o wszystkich możliwych umaszczeniach na wielkich polanach.
Zaglądam do najbliższej stajni. Pusty apartament. Konie lubią wolność. Och kto za nią nie przepada. Na łące tętni życie. Koń trawę pyskiem kosi. Robaczek co pod trawką schowany śniadaniem dla małego ptaszka się stanie. Lis będzie chciał podkraść kurę, skradając się nisko po ziemi. Jastrząb już czatuje na nią z góry. Pajęcze sieci w trawach i plotach wyłapią gzy i muchy.

c.d.n.

 

TAJEMNICA UDANEJ PODRÓŻY

Osóbka, którą bardzo cenię, zadała mi ostatnio pytanie: Musisz tęsknić za podróżami? Hmm. Nie obeszło się bez myślenia.

Zobaczcie sami, jak jest z tymi wyprawami. Sny, wspomnienia, wizje i podróże w głąb siebie. Czyż tego nie możemy doświadczać na co dzień? Fantastyczne przyrodnicze programy i nowe na przyszłość plany. Wyprawy do lasu po słodkawo pachnące konwalie i do sklepu po banany żółte jak słońce. Kilka obejść wokół domu i podróż z motyką po grządce. Już słyszę, jak krzyczycie: „Już to wszystko przerabialiśmy. My tęsknimy za włóczęgą, wojażami, ekspedycjami,”.

W „dużym” i tym, co daleko często zatracamy szczegóły. „Małe jest piękne”, powiadali nasz pradziadkowie, bo o dużym nawet nie śnili.

W tęsknotach za podróżami nie zawsze o samo miejsce chodzi. Podróż to ludzie. Ich różnorodność. Jeśli czegoś miałoby mi teraz brakować to właśnie ich. A skoro o podróżach wskoczył temat: Posadziłam na chwilę mój szlachetny tyłek. Pomyślałam: Korona mi z głowy nie spadnie. Postanowiłam pogrzebać we wspomnieniach. 7 wpisów na każdy dzień tygodnia. Jutro ruszamy nieco w Polskę. Egzotyczne wyprawy nieco później po otwarciu granic. Wyśpijcie się, bo drogi przed nami godzin kilka. Wstajemy wczesnym rankiem. Tymczasem do zobaczyska.

HOP HOP CHOPOK 4/4

O! Słoneczko wyszło. Dzisiaj ambitnie. Jestem jedna z pierwszych na stoku. Przeglądam na szybko Facebook’a. No. No!. Nie tylko ja na widok białego mam bzika. Ktoś tęsknił za białym i już zdjęcie z białym puścił. Inny widoczkami się chwali. Chwali się, że ludziom chce się, o każdej porze (jeździć po białym oczywiście).
Pierwsze zjazdy z rana to czysta przyjemność na tacy podana. Równiutko i gładziutko. Trzeba korzystać. Za kilka godzin, no wiecie już co: Muldy, muldy, muldy. Przyzwyczajajcie się. Gdy ma się świadomość, że to kolej rzeczy naturalna, łatwiej zaspy przełknąć.
Pod nogami drobne paseczki po przejeździe ratraka. Ciągną się wzdłuż stoku i na całej jego szerokości, Końca nie widać. Widok maniana. Myśl przyszła: Przejadę, zniszczę, pierwsza będę, jak nie ja to przyjdą inni. Co za uczucie. Przede mną zdążył jeden, po nas byli następni.
Czekam w kolejce. Jak ktoś chce sobie przypomnieć czasy komuny, zapraszam tutaj. Kolejka to czas na rozglądanie się, czy refleksję. Skupienie jest, więc medytację odkładam na kiedy indziej. Przede mną dziewczyna na luzaka, czyli bez rękawiczek, za to z patentem pierwsza klasa. Poducha na tyłku, bo jeździ na desce.

W połowie stoku uwagę mą zwraca starszy elokwentny pan. Z otwartą buzią analizuje matematyczne wyliczenia przepisami objęte: Narciarz, aby zapewnić mu bezpieczeństwo, powinien mieć 20 metrów wzdłuż i 20 metrów w poprzek puściutko puściuteńko. Patrzę na „śnieżną autostradę”. A tam? Jakby ktoś mrowisko rozgrzebał. Jadą „mrówy” jedna obok drugiej i trzymają się w miarę razem. Zsuwają się, pozostawiając za sobą mnóstwo krętych śladów. Nawet się nie powybijają. Jadą skupieni, w zgodzie, w pogodzie i niepogodzie. Kiedy ludziska śniegu spragnione przepisy a rzeczywistość nijak się raczej mają do siebie.
Dwie godziny później, skończyło się. Po gładkim stoku postało tylko wspomnienie. Lubię ten niedosyt i lekki zawód. Wtedy? Patrzę w niebo. Wypatruję niebieskiego. Pięknie się z białym prezentuje, nawet jeśli białe odbiega od marzeń. Zaraz potem znowu z garbami na trasie się dogaduję, a co innego mi mam czynić skoro: Garby, wyboje i wystające cycole na śniegu to po części też moja zasługa.

Przemiła rozmowa przed ostatnim zjazdem z panią, która wciąż się łamie. Jeździ sama, bo dla znajomych i męża wyrozumiała. Wie, że każda trasa będzie dla niej najlepsza, bo przez nią wybrana i do niej dopasowana. Wiele razy słyszałam, jak to ludzie na stokach nie mogą się dopasować. Ach te żony, co ciągle zrzędzą: Teraz twierdzą, że za szybko, a innym razem, że tam za stromo. No i śmignął właśnie obok mnie z krwi i kości facet. Bo oni kochane kobiety muszą się wyszaleć, wiatr we włosach mieć, nawet kiedy włosów już nie ma. Często się zasiepać, zmęczyć tak na maksa. Tacy są, a my przy nich ostrożne, albo boimy się często przyznać, że po prostu się boimy. Lądujemy po każdym zjeździe w knajpie albo w końcu zwożą nas ze stoku. I po co to i na co? A gdyby tak po swojemu co jakiś czas?
Jak ten mały szkrab, na którego właśnie patrzę. Zatrzymał się, przycupnął przy śniegu, jakby kwiatka pod białą pierzynką szukał.

Wieczorem podsumowuję cały wyjazd. Ważne, że się chciało. Zjeżdżać, wjeżdżać, przeciskać w kolejkach. Również, że satysfakcja była, chociaż technika ktoś by powiedział nie ta. Tego, co tutaj się nauczyłam, nikt mi nie zabierze. Tego, co zobaczyłam, usłyszałam i mogłam wam opisać również.

 

HOP HOP CHOPOK 3/4

Wiatr ustał. Cóż za radość. Wsuwam na tyłek po raz kolejny portki. Kominiara na łepetynie ląduje, już nie wiem po raz który. Gdzieś za daleko pojechałam, a to okazją jest do odkrycia nowych tras. Czego się nauczyłam, odkąd jeżdżę na nartach? Czasami jak nie możesz na mapie się odnaleźć, jedź w górę, a potem w dół, a potem w innym kierunku w górę, a potem znowu w dół gdzie nogi poniosą, byle wzdłuż stoków. Numerki ważne, ważniejsze, żeby się nie powtórzyć. No i kolory. Niebieski dla tych, co chcą lekko, czerwone jak już wiary w siebie nabierzesz. Czarne? Czarne na zasadzie. Jedź, tylko nie połam się. Szukasz. Szukasz. Szukasz. Za którymś razem lekki napięcie puści i powiesz: O tę drogę znam. Niesamowite uczucie odnalezienia się w przestrzeni.

Sunę w górę na linach podwieszona w sześcioosobowej prawie huśtawce. Jestem kilkanaście kilometrów nad ziemią. Komuś biały kijek z dłoni wyleciał i stoi jak wryty gdzieś w śniegu nad przepaścią. Faceci mu zazdroszczą. Obok mnie nietypowa załoga. Brodacz, pokazując najwyższy z tutejszych szczytów, twierdzi, że musi jeszcze dzisiaj szczytować, tak dla dobrego samopoczucia. Młoda kobieta z lekkim wąsem, z piersióweczki pociąga. Zapach już wcześniej się niósł. Obstawiam na alkohol typu wiśnioweczka na spirytusie, który nie zdążył dojść, bo przecież zima przyszła. Zastanawiałam się, dlaczego ona bez rękawic, skoro mi by palce odpadły. Teraz już o jej krążeniu płynów w żyłach wiem dużo więcej. Koniec lenistwa, teraz chwilkę kolankami, ramionkami i dupką popracuję. Jadę. Słyszymy się za chwilę.

Następny wjazd. I języków kilka. Ludzie zjechali z wszystkich krajów ościennych i spoza. Nawet Azjatę spotkasz. Część zrozumiesz więcej, część mniej, przy innych wielkie gały zrobisz. Ile się nauczysz to twoje. Rosyjski, angielski, słowacki, niemiecki, fiński? Może. Wszystkie narody świata łączcie się razem.

Odpoczynek. W „przystani”, w której ciepłe i zimne trunki podają, czas na gorące kakao. Już sam zapach zniewala, dopieszcza na wierzchu bita śmietana. Obok przy stoliku matula karmi dziecię malutkie. Oczywiście między jednym zjazdem a drugim. Obok niej reszta gromadki. Pięcioro dziatw naliczyłam, niewielkie takie, następne właśnie ze stoku zjechało. Do tego tato i babcia. Wszyscy na nogach buty narciarskie i przyszli się rozgrzać. Dziadek dzisiaj od pilnowania, tej dzieciny co ostatnia na świat przyszła. Na kogo trafi jutro? Dla takich ludzi nie ma przeszkód. Tacy narty na nogach mają, zanim nauczą się słowa „narty” pisać. Domyślacie się, które pociechy w życiu radzą sobie potem najlepiej?

Wracam na górę. Dzisiaj na stoku ktoś by brzydko powiedział … , przeklinać nie będę, bo dzieci mogą czytać. Muldy, mgła, wiatr, słońca jak nie ma, tak nie ma. I co? Wrócę tutaj jutro. Dlaczego? Bo przy tych ludziach lata do tyłu się cofają, przy nich czuję, że nie tylko trwam.

HOP HOP CHOPOK 2/4

Niebo? Niewiele się zmieniło. Szaro, buro i ponuro. A do tego pięknie śnieg pada. Dla kogo cudownie to cudownie. Dla narciarza niekoniecznie. Dodatek specjalny? Wietrzysko. Uszy bolą. Przedziera się przez szczeliny, świszczy i drażni małżowinę uszną i całą resztę ustrojstwa. Będzie dobrze. Zakładam kominiarkę, kask, gogle, o wełnianych gatkach nie wspomnę. A propo: Wiecie, że wełna przechodzi druga młodość? Tym razem na merynosy trafiło. Takie włochate barany o poważnej ciągle twarzy co im nieźle rogi powyginało.
Wieje. Jestem dopiero u podnóża, a tutaj już chce nóżki i raczki z korpusu powyrywać. Obok mnie dziecię jedno i drugie. Dziesiątki pociech, a dorosłych setki. Krecha w górę. Na górze jeszcze śmieszniej. Kto ze sportów zimowych korzysta, zasadę zna, wszystkim przypomnę:
Najpierw się wjeżdża orczykiem, krzesełkami, gondolką, czym tylko się da wyżej i wyżej. Potem wedle fizyki w dół, bo przy tym największa frajda.
Dzisiaj fizyka nie działa. Ja Ci w dół chcę, a tu wiatr do góry spycha. Buzia pełna wiatru, wiatru we włosach nie ma. Jak już wspomniałam na głowie to i owo. No i jadę na nartach pod górę. Bajer. Chyba jednak warzywka na obiad mało. Mięso by się przydało. Inni co mięsożercami są, też lekko nie mają. Zatrzymałam się na chwilę, bo warto. Rozglądnęłam się dookoła. Widok jak z bajki J. CH. Andersena. Po szerokim stoku, do wysokości kolan gonią drobne wiry śnieżne. Między nimi cień sukni Królowej Śniegu, próbuje za nią nadążyć, gdy ta wraz z małym chłopcem o dźwięcznym imieniu Kay do swojej krainy na białych saniach powraca. W nosie świeżym suchym powietrzem zakręciło.

Dzisiaj zamiast od stoku do stoku, ludzie jeżdżą od knajpy do knajpy. A mnie od wiatru ciągle pędzi do toalety. Zamiast kieliszków z trunkiem co rusz WC zaliczam. Oj Wietrze, Ty Mój Wietrze!
Zjeżdżam w miejsce, gdzie przygody początek. Na dole znowu długa kolejka. Im gorsze warunki, tym „pucholubnych” więcej. Uśmiechniętych i krzyczących wręcz: Jeszcze chcemy. Chcemy jeszcze! Trudno Wam to zrozumieć? Ja już przestałam dochodzić. Dałam się wciągnąć.
Nagle? O jakie ciepełko w paluszki, jakby żarem ktoś je pomuskał! Pupka ciepło miała od podgrzewanych kanap, raczki i nóżki były pomijane. Tylko dlaczego one takie sztywne?
Na koniec sprawdzam, co ludziska jedzą. No jakże by mogło być inaczej. Toć to Słowacja. „Cycek” za „cyckiem” sprzedaje się pierwsza klasa. Lub jak kto woli „buchta”. Tak najbardziej po ludzku: bułka na parze ze śliwkowym nadzieniem, posypana od słowackiego serducha makiem lub kakao. O maśle, w którym pływa, nie wspomnę, czyli tłusta pychota, która każdego narciarza przetrzyma z pełnym brzuchem do końca. Podana przez młodego kawalera o uśmiechu z reklam past do zębów, który zupę z grzankami nakłada w rytm unoszącej się w powietrzu żwawej i głośnej muzyki. Jeśli ktoś się zapyta jeszcze: Po co innych na tę górę ciągnie? To powiadam: Chociażby po to, żeby takie chwile chłonąć. Muzyka, dobre jedzenie, ludzie pełni pasji. Niebo, żywioły i góry, niejednokrotnie wyjątkowe jak Olimp służący mitologicznym Bogom. Szczyty w chmurach. Piękne, nieprzystępne, nieodgadnione o każdej porze roku. Nie wszystkie.

Jest wieczór. Pod moim ciałem leżaczek, nad głową tylko niebo. Jestem w tapidarium, gdzie strażnikiem jest cisza. Tylko jednej muzyce pozwala wejść sobie w słowo. Tej, która duszę koi, która zabiera w świat zapomnienia. Staram się odpowiedzieć na pytanie: Po co jechać w te góry i szczyty zdobywać, ubierać na siebie to wszystko, przez śniegi się przedzierać, z wiatrem toczyć boje skoro można w cieple i przed telewizorem?
Patrzę na płatki śniegu, które znalazły tu na szklanym dachu azyl. Na puch leżący na gałązkach pobliskiej sosny, który stał się dla nich obecnie pierzynką. Na sople lodu, które zwisają jedna przy drugiej jak w wojsku. Błyszczą się w świetle ciepłych promieni niewielkiej stylowej lampy. Każda sopelka innej długości, będzie żyć, dopóki słońce nad górami nie zagości. Powiecie: Tak leżeć to można i bez tych wszystkich zmagań. Owszem — powiadam. Można, tylko satysfakcja nie ta. Świadomość, że cos się zrobiło po to, by ciało mogło żyć dłużej, aby serce z dumy biło, że się reszcie naszej ludzkiej materii chciało. To dopełnienie tego, co przyjemnością zwiemy. Jedno z drugim daje to, co sensem życia czasami nazywamy. Wszystkim Wam życzę utrzymać równowagę w tym, co ze zmaganiem się kojarzy i pozytywnym lenistwem.

Wiatr dzisiaj pokazał, co potrafi. Jakie jutro szykuje niespodzianki?

 

HOP HOP CHOPOK 1/4

2000 metrów w górę, 2000 w bok, 2000 metrów w dół. Łatwo zapamiętać. Czyli mówiąc prościej: Dość wysoko a trasy długie i szerokie. Chopok wita. Pierwszy wjazd.
Szczyt góry znikł wśród chmur w kolorze dymu, który pamiętam z kuchennych widoków, gdy cosik się przypalało za mych młodzieńczych czasów, czyli jeszcze tak niedawno. Do tego ponury widok, który odpala myśl: Oho! Katastrofa. Bida. I na co i po co ja tutaj. Do tego zza góry zapach smażonej kiełbasy z dużą zawartością papryki.
Patrzę pod nogi. Biało, bardzo biało. Patrzę przed stopy odziane w ciężkawe buty. O cholibka czyżbym królika przejechała i tylko długie jego uszy ocalały? Nie. Nie. Na moich nogach spoczywa sprzęt z dawna już zwany narciarskim. Zaczyna się biała frajda. No powiedzmy. Gdzieś obok rozmowa dwóch kawalerów. Jeden wielkie oczy robi, drugi jeszcze większe. Pilnowałeś mi deski? Pilnowałem jak swojej. Ktoś podszedł i z deską odszedł. Pilnowałeś nie mojej? I już obaj się śmieją.

Kocham te klimaty. Kiedy patrzę na młodzież i dzieciaki w niedopiętych kurtkach, podwiniętych spodniach od nogawek i rękawiczkach ubranych na opak. Śmigają bestie, aż trudno ich dogonić. W śnieg, mróz, deszcz, zawieje. Po muldach miejscami lodzie a miejscami błocie. Białych świeżych zwałach puchu, który właśnie napadał i prawie po trawie, bo i tak bywa. Dorośli oczywiście w niczym nie ustępują.

Na krzesełkach gdzieś pod niebem toczą się rozmowy o ulubionych okularach czyjejś żony, które nie koniecznie narciarskie, jednak długo rozmówczyni służyły. Ulubione i takie z teledysku kultowego zespołu Kombi. Pamiętacie co niektórzy? Przyglądam się reszcie gawiedzi. Oczywiście są tutaj i tacy co przywiązują wagę do sprzętu i marki, jednak większość to Ci, u których myślenie: Byle w tyłek zimno nie było, nosy nie poodpadały i dawaj w dół, chociaż w dół nie zawsze tak lekko. Czasy na pokaz jakby się skończyły.

Pierwszy zjazd, drugi i trzeci. Kolejki i pełne kanapy. Na stokach starsi, młodzi i takie coś małe co dopiero od ziemi odrosło, zamiast pionu się trzymać już pochyłego żądny. Nieopodal stoku ciekawy widok. On i ona. Para. Ona na „jabłuszku zjeżdża” i śnieżne kule na bałwana toczy. Radosna, dużo w niej z dziecka. On w tym czasie zdziwiony i w telefon na mrozie wpatrzony. Kto więcej skorzysta? W innym miejscu sanki prym wiodą. Przypomniały mi się moje początki przygód i dochodzenia, jak to na górę wjechać i jak z niej z największą frajda zjechać.

Dzisiejszy dzień podsumowuję: Muldy, muldy, muldy. Tak ich było dużo, że zamiast narzekać, przyjemnością się stały i jednym wielkim wyzwaniem, a w ostateczności satysfakcją. A potem padłam i już nie powstałam, aż do dnia następnego. No może jeszcze na chwilę dla słów tych nakreślenia.

Dwa kółka i ja 2/2

Dzień dobry Państwu
Pani na scenie mocno przeciąga słowa, mówiąc lekko przez nos. Witamy w Malińcu. Między słowami zęby zaciska, co by „Ee” się nie przedostało albo nie daj Boże wstydliwe w tym fachu „Yy”. Swojsko się robi, a jednocześnie tak profesjonalnie.
Dla Pana mam coś mocniejszego. Gdzieś za uchem dobiega. I jeszcze: Dekoracji Kochani nie zjadamy! Słyszę od obrotnej Pani i zerkam nieco w górę na ozdoby z gałęzi, na których wiszą grona i czerwona jarzębina. Dalej: Ta kasza umaszczona z boczusiem to palce lizać. Niezła jest. Szkolenia z zaradności w codziennym życiu na tysiąc procent ma zaliczone. Oj! Sprzedawać kobitki to tu umieją i ta z różowymi paznokciami co całą noc piekła i ta z perłowymi, długimi koralami.

Dzień Karpia
W Malińcu króluje ponoć Karp. Jak dla mnie to gryczaki i jaglaki, ciasta ze śliwką i żubr, ale ten bardziej na obrazkach. Zjadam i dokładkę biorę. Brzuch mi nadyma jak balon. Wodę piję, bo gorąc. Ludzie degustują, oj degustują dużo mocniejsze trunki. Chociażby żurawinówki na bimbrze ważone. Obok grzecznie przetwory sprzedają i napis „Polska smakuje”. Oj jak ona smakuje tylko tam za zakrętem.
Wokół rowery. Są wszędzie. Te pod płotem, na ziemi od przypadku rzucone i te pod tujami. Bo nie jeden co moja grupka wpadł na przejażdżki pomysł.
Krótka rozmowa o dziecięcych zabawach z takim co pół życia na rowerze spędza i spacer po straganach. Pistoletu, rewolweru metalowej zabawki o nazwie „Precyzja”, gdzie z dzieciństwa nieco więksi chłopcy pamiętają, nie wypatruję. Za to kolorowe wiatraczki balony z helem i pierścionki prawie jak zaręczynowe błyszczące w promieniach słońca, a i owszem.
Czerwone wielkie wozy zjechały się z okolic. Bez chłopców ognia znawców, nie obejdzie się. Nie na takiej imprezie. Stojący na środku drogi strażak, na przekupkę w jasnym kapeluszu spogląda. Głos niesie się na obrzeża: Jeszcze nic nie wypiła, a już ją nogi noszą. Znają się jak nic i w żart wiele potrafią obrócić.
Ów Pani pod jarzębinami, tańczy do słów: Czarodziejko czaruj, czaruj i miłości mi nie żałuj. Tańczy również dla strażaka.

Marvel
Jestem sama, żądna tańca, a tutaj przy stole męskie rozmowy o trunkach i alkomatach co wiele mają z nimi wspólnego. Dobrze, że jeszcze taneczne Bieszczady w pamięci. Na scenie Marvel króluje. Okularki lustrzanki błyszcza we wszystkich kolorach. Niebieskie portki. Taki wręcz „helegancki” i ułożony. Dla wielu przystojniak. Przy stoliku zwykłe rozmowy:
On śpiewa.
– Nie on! To playback.
A nigdy w życiu.
– Na żywo jak nic.
O jak ja lubię to męskie przekomarzanie. Dopatruję się. Marny ze mnie znawca małego kłamstewka. Odpuszczam. Playback nie playback co to za różnica. Muzyka dudni na środku nieużytków. Jest moc. Smutno, gdyby jej nie było.

W Malińcu w wielu miejscach GPS nie działa. Wszystkie inne cywilizacyjne dziady podobnie. Komary pod parasolami milkną, bo im gorąco. Cale ławeczki ruszają się i to nie przez owsiki. Bardzo głośno.
Mało jeszcze tych, co po niedzielnym obiedzie przyszli, i co kościół wcześniej zaliczyli. Sami mieszkańcy zejdą się, podejrzewam dopiero wieczorem. Na razie królują w głównej mierze rowerzyści, znawcy motorów, strażacy i jeden traktorzysta.
Ludzi mało. Na środku miejsca, które polem jest na co dzień sąsiada, Harley tańczy i jego dziewczyna. Czarne skórzane spodnie i twardy wysoki but i ten specyficzny zapach zdobywców szos. Jest tutaj ich kilkanaścioro. Ile oni mają luzu w sobie. Wiek niejednemu włosy już popiołem przyprószył a oni ciągli marzyciele w kurzu i decybelach spełniają swoje marzenia.

Malińcowe widoczki
Pytam kolegi, bo nie w głowie mi liczenie. 34 km mam już za sobą. Jeszcze powrót. Rozkładam się na trawie. Niebo płynie. A może to raczej chmury się przemieszczają? Jeden pieron. Marvel dalej śpiewa. Przekręcam lekko głowę. Pomiędzy źdźbłami traw w oddali linia drzew i rzeczka płynie. I las chłopaków co stróżką żółtego płynu znaki kręcą w powietrzu, aż ten na ziemie upadnie. Albo równym rytmem. Na tym się nie znam, ale ile facetów tyle technik. Uwaga: Nie podglądam. To oni mi w plan weszli. Sikać właśnie tam przyszli. Toi Toia nie wypatrzyłam. Radzą sobie, więc jak mogą. Zamykam oczy. Na scenie buzia prowadzącej się nie zamyka. Po to tu jest. Troszkę ciszą lasu się zachwycam. O cholibka, zapomniałam. Tak wiem, miało być o rowerach. No to na nich czas teraz.

Czas powrotów
Wstrzelić się w termin. To najważniejsze. Nie zawsze się udaje. Dzisiaj tak i ani sekundy nie żałuje. Zanim dotarłam do miejsca, gdzie zaczynałam, nowe trasy i plany kłębiły się już w głowie. Wróciłam do domu. Zsiadłam z roweru. Ups! Nogi odmówiły posłuszeństwa. Jak z waty! Tyłek miałam wrażenie, wyglądał jak ziemia, zanim Eratostenes pomierzył jej obwód. Popatrzyłam w lustro. Dobrze, że to tylko złudzenie. Siku. Ledwo doszłam do toalety. Zwieracze mówiły: Proszę! Nogi – Ani kroku dalej. W końcu ciało się dogadało. Padłam na długo. Rower pokochałam nie od pierwszego wejrzenia, ale małymi krokami. Nawet za bolący tyłek. Ponoć po jakimś czasie się przyzwyczaja. Sprawdzę. A Wy?

Dwa kółka i ja 1/2

Nieopodal w lubelskim
Nieopodal w lubelskim jest mała miejscowość przy drodze. Maliniec ma na imię. Docieram do niej na niczym innym jak na rowerze. A oto cała historia.

Troszkę wspomnień
Rowery mnie mało kręciły. No może połowę dzieciństwa, przejeździłam na pomarańczowym dziecięcym składaku. Drugą połowę przewisiałam głową w dół na trzepaku. Często głową w dół dodam. Beztroskie chwile. Potem długo, długo, dłuuuugo nic nie było przygód z rowerem. Była też wycieczka nie do końca chciana i niefortunny upadek do rowu razem ze sprzętem oczywiście, bo jakże inaczej. Nauczka? Nie. Nauka: Krótka wyprawa w dzień, kiedy dzień do najlepszych nie należał no i masz ci los. Jeśli za czymś radość nie idzie, to idzie frustracja, a za nią niezadowolenie i kontuzje. Potem znów dłuuugo nic nie było i niesmak. Minął rok. Na rower znajomi namawiali. Pojechałam. No całkiem, nawet powiem bajer, bo cóż za towarzystwo. Następnie przez przypadek poznałam takiego, co rowery jego pasją są. Jazda? Też, ale również składanie. Nie miał czasu, na to, co lubi? No tu powód znalazłam. Usłyszał: Złóż mi rower. I tak się znowu zaczęło i dla mnie i mniemam dla niego. Minął rok i jeszcze jedna zima. Cierpliwość popłaca. Wsiadłam. Prosty, troszkę więcej niż składak, a do tego taki od serca i na zawsze. Jak ulał. Rowerowożenie tyłka wróciło. Przełamałam się. A potem przyszło już prawdziwe lato i wakacje.

Dzisiaj, czyli niedziela, ale jaka!
Czas goni. Za długo się kręciłam. Rower jest. Samochód również. Rozwiązanie wydawało się proste. Pierwszy odcinek 10 km podjadę samochodem. Potem 50 km pokręcę się na dwóch kółkach z innymi po okolicznych lasach. To cyfra bezpieczna i sprawdzona. Samochodem wrócę.
Proste? Wydaje się bardzo. A jednak figa z makiem. Rower do samochodu w żaden sposób nie wlizie. Upycham, skręcam, wciskam. Na koniec się zblokował pieron. Ani w te, ani we wte. Nawet ładnie prosiłam. Wystaje za bardzo z bagażnika bestia. Moja mina różne formy przybiera. Włącza się funkcja pomysłowego Dobromira. Chwila zastanowienia. Zerkam na inny samochód. Wręcz pluszowe siedzenia. Szkoda? Nie mam litości. Nie dzisiaj. Limuzyna czy nie limuzyna jest potrzebny i basta. Niska, lecz za to dłuuuga bestia. Znowu wydaje się, że będzie dobrze. A tu drzwi nie mogę domknąć. No to mam naprawdę zagrychę. Przydałby się Van. Rozglądam się. Wokół tylko trawa i drzew kilka. Nie zawsze człowiek osiąga to, czego by chciał. Wtedy pozostaje pokora. Pozostaje zasuwać jak najszybciej, włączając do pracy własne mięśnie głównie nóg. Inni, albowiem czekają. Nie ma co kląć ani się obrażać. Czapka jest. Woda. Paluchy z butów wystają? Nic nie szkodzi. Sprawdzam chęci. Nadal są. To najważniejsze.

Rowerowi kompani
Jacy
są? Różni. Zależy, jaką sobie postawisz poprzeczkę, takich szukaj. Na tej wyprawie mam i prawdziwych znawców i takich co pierwszaczki. Znajome i całkiem to nowe twarze. Radośni to ważny element wyprawy. Tego, co na liczniku 0 i 5000 nie odróżnisz. Jeden za drugim albo obok jadą w równym tempie. Rozmowy o wszystkim. W parach i trójkątach.
Patrzę po sprzęcie. Różny, różnisty. Jednemu jakoś tak koło na boki ucieka, innemu kierownica na lewo znosi. Duży rower a mały właściciel. Małe sprzęcicho i duży człowieczek. Ciekawe zestawienia. Za mną dwukółka innego skrzypi jakby coś powiedzieć chciała typu: Ja już nie taka młoda. Gdzieś w przerwach ciszy dostaje od lasu odpowiedź: Ale taka stara też nie. Dasz radę Złociutka. Dasz radę. Bez narzekania.
Czy rower ma tu więc znaczenie? Żadnego. To odpowiedź dla tych, co wymówka jest: Ja nie mam dobrego sprzętu. Ja się z takim wstydzę. Ma mieć dwa napompowane kola i hamulec. Ma jechać przed Siebie i w drogę. Słyszę mały wdzięczny trzask, Ti dit. Ti dit, operacja zmiana. Słyszycie to? Ktoś przerzutki przerzucił, inny po chwili na szybko wyskoczył na siku do lasu. Jadę i słucham. Jadę, gdzie droga z horyzontem się spotyka, czyli prosto ujmując przed Siebie.

Przez las i drogi kręte
Jadę do innych, a potem z innymi. Równe tempo. Chce zrobić zdjęcie, zatrzymuję się a łobuzy już daleko. Mają moc. Doganiam. Zaglądam w licznik kilometrów kolegi. On ma, więc po co koszty zbędne? Drogi nie pamiętam. Nie muszę, jednak — Jak nie znasz trasy, reszty się trzymaj — tego nauczyłam się podczas pierwszej z takich wypraw. Dzisiaj się pilnuję, bo w grupie raźniej i na pomoc w razie czego można liczyć. Ciepło i pachnie lasem. Kilkanaście osób kręci i, kręci i kręci. Dojechaliśmy wszyscy. Zsiadam a z nieba lampa. Odpoczynek. No bo ileż można tak bez picia.
Wyciągam butelkę ze szlachetną wodą.
c.d.n.

Babskie 6 + 1 cz.8

Bieszczady pachną. Mam katar, ale mimo to do mojego nosa dochodzi sympatyczna woń. Słodkawa jakby z zielonego mchu drzew się wydostawała. Rześka jakby co chwilę ktoś powietrze z rosą mieszał. Jakby pszczoły to wszystko z nektarem tutejszych ziół subtelnie wymieszały. Do tego zapach gliny, która skrywa się pod tutejszą trawą, z której soki czerpią liczne w tym miejscu brzozy. Ja się ogadam, a moja psiapsiuła podsumowuje to w dwóch słowach: Pachnie latem. Woda rano stoi w bezruchu, ryby urządziły sobie polowanie, a ja
Kaczki na wodzie zrobiły zamieszanie. Zaburzyły ciszę. Jak w życiu. Trwanie w jednym stanie nie zawsze nam służy.

Przed powrotem
W samo południe na jeziorze gwarno i ciasno. Różowe, wielkie, pompowane flamingi po wodzie snują się niemrawo. Lekko wieje. Żaglówka przy żaglówce. Mimo chmurek na niebie, jak to mówią lampa. Wraz z upływem godzin inne klimaty. Ranek dla tych, co pragną spokoju chcących popatrzyć na ryby, które chcą się właśnie teraz wybawić. Na ptaki żywiące się właśnie nimi i czatujące na ich jedną małą pomyłkę czy zapatrzenie. Część łańcucha pokarmowego. Kiedy słońce wysoko czas dla dzieciaków, wodne, kajaki i pływające wanny leniwie i bezdźwięcznie poruszające się po wodzie.
Na rowerki ludziska powsiadały. Skrzypiące rytmiczne odgłosy pedałów niesie ze środka jeziora wiatr, aż po sam brzeg gdzie siedzę. Ktoś twierdzi, że to skrzypią ludzkie stawy. Moje czasami strzelają, dlaczego więc miałoby i tak nie być. Jakby narzekały. Ojoj. O Jezuśku. O Matulu. Jak odgłosy osoby z zatwardzeniem, która od godziny nie może opuścić tronu. Odgłosy niemożności zaburzają dziecięce śmiechy i radości. A co z niewiastami? Dziewczyny po dobrze przespanej nocy w oddali nogi moczą w wodzie, na pomoście siedząc. Jakby zawisły w bezruchu. Tylko stopy lekko zanurzone pod taflę wody mieszają ją delikatnie, tworząc charakterystyczne kręgi. Małżonkowie już dzwonią, chcą pomagać, przyjeżdżać, a one łapią ostatnie promienie słońca.

Ponoć: Kto się dużo śmieje, ten jest inteligentny. Zaraz powrót a ja słyszę podsumowanie całej wyprawy: Chyba przesadziłam z tą inteligencją. Bo mnie aż mózg rozbolał. Dobrze się znowu pośmiać. Do diaska z mądrościami. Radość niech nam towarzyszy co dzień.

 

Babskie 6 + 1 cz.7

Z każdym dniem ciekawiej. Słońce znowu wzeszło. Dla niego to codzienność. A co u naszych dziewczyn słychać? Jedna drugiej zimną lokówką włosy niestrudzenie kręci. Inna sprawdza i nie wierzy. Kolana drugiej nie takie jak wczoraj. Czy to oby faktycznie jej są te kolanka? Jeszcze inną pupa boli. Kark jakiś taki niesprawny i napięty. Co jednak wieczorem głowa w tańcu wyczyniała to głowa mała. A może przewiało? Zastanawia się niewiasta.

Dzisiaj wyjazd
Z rana plotki, ploteczki wszechobecne. Kobiety wiedzą wszystko, zanim facet jeszcze zdąży powiedzieć. Oj chłopcy, przecież wy też plotkujecie. Wspomnienia. Słucham, śmieję się do rozpuku i myślę: Czy facet potrafi się tak zabawić? Jestem baba – chłop po budowlance i ponoć z każdym się dogadam. Mam znajomych facetów i stwierdzam fakt: Facet potrafi, tylko w innych nieco klimatach.

Że to i że tamto
Słucham i układam w głowie ciekawostki z ostatnich dni. Czego przesiadując w babskim, gronie nowego można się dowiedzieć?
– Że słowo Bum Bum we wszystkich językach świata od czasów Arki Noego oznacza bez owijania w bawełnę bzykanie.
– Że odpalanie gazów bąkami potocznie zwanych grozi bez dwóch zdań poparzeniem.
– Że mocz dobry na zastrzały więc bez obawy w lesie po nogach można, a nawet trzeba sikać.
– Że jak się za bardzo mentalnie przygotowujesz do opery, to możesz ją po prostu przekimać.
– Że słowo „wnieść” i „wynieść” to dla niektórych mężczyzn niezły orzech do zgryzienia, więc, zamiast wynosić, wnoszą, a potem Vice Versa.
– Że inne słowo: „CIE KAWE” może równie dobrze oznaczać: „CHCĘ KAWĘ”.
– Że ejakulat na co dzień zwany spermą na wysypkę pomaga i dużo, dużo więcej. Cenna wiedza, aczkolwiek nieco rzadziej używana. Sprawdzona przez opowiadające, dotknięta, nie żadna tam dalej podsłuchiwana.
Znalazłam też odpowiedzi na pytania:
W jakich pozycjach nie do opisania kobieta potrafi zasnąć i jak w najprostszy bezinwestycyjny sposób poradzić sobie z hemoroidami. Jednak tu już nie będę głęboko wchodzić. W temat oczywiście.

Boże czy tak się da?
Złapałam się za głowę. Widocznie ludzkie szaleństwa nie mają granic i końca.
Prześmieszne sytuacje, rzeczy, o których słyszymy: Tak nie przystoi, nie wolno, a jednak robimy, to one sprawiają, że wiemy, że naprawdę żyjemy. Dzielenie się nimi z innymi pozwala na niezłą zabawę przez całą noc czy wieczór. Głupotki. Sytuacje nie do wyobrażenia sprawdzone na żywym ludzkim materiale. Kocham je. Tak samo, jak zwykłe opowieści o wnusiach właśnie co świeżo upieczonych babć czy te z podróży, o których tak często przypominamy na FB, nawet jeśli tylko w dwóch zdaniach. To, co usłyszałam tego wieczora to życie zza kulis. Tylko w takich miejscach tylko w spontanie mają swoją prawdziwą leczniczą moc.

Babskie 6 + 1 cz.6

Dzisiaj o babach i facetach wywodów. Tak troszkę tylko o Was dla Was. Tak troszkę w Bieszczadzkich klimatach.

Pytania bez końca
Czy my płci przeciwne potrzebujemy troszkę oddechu od Siebie? Czy da się ciągle tak razem blisko? Czy rozstania wzmacniają, czy cementują? Oj ile ja z rana mam pytań? Ujmę to tak. W życiu za każdym razem stawiam na równowagę. Kiedyś usłyszałam mądre słowa: Kto zrozumie kobietę jak nie druga kobieta? Kto lepiej rozwiąże męskie zagwozdki jak nie tej samej płci przyjaciel? Dlatego warto być razem, a czasem bywać osobno.

Różnice i podobieństwa
Jakie
te baby są? Frustrujące, okropne, a jednocześnie nurtujące i przyciągające. To się da odczytać, chociażby przy pierwszych rozmowach przy piwie. A co z podobieństwami? Jest wcześnie rano. Wchodzę do przyczepy. Spod kołdry wystają znowu jakieś stopy, a kostkę łańcuszek zdobi. Delikatniejsze niż poprzednie z 3 części. Nieco brudne pięty świadczą, że dobrze zabawowe. Od facetów odpoczywają. Inne, a jednak takie podobne. Nawet męskie i żeńskie odgłosy chrapania jakoś takie sobie bliskie. Chrr, Zzzzz, Chrrr. Śpią niewiasty i ci, których przodkiem sam Adam. Jedno w jednej przyczepie, inne w innej. Nawet podobnie się przekręcają, różnią się nieco, dopiero jak wstaną.

Po co i na co
My kobiety w czystej naturze gdzieś wewnątrz mamy dużo do powiedzenia. Nie raz chcemy rządzić. Dlaczego? Ileż to przecież razy pozostawione sobie musimy być w życiu zaradne. Delikatność zastępujemy w końcu siłą, która pozwala nam niejednokrotnie przetrwać. Tłumaczę kobiety? Staram się raczej temat naświetlać.
Kiedy już zaradność ogarniemy, następne kwestie na nas czekają: Która tak ciągle nadąży za Wami? Za męskimi wyzwaniami? Która jest w stanie zrozumieć, jak proste jest myślenie faceta, czy jego postępowanie. Prawdę widzimy tylko tą, co na zewnątrz, reszta przed nami ukryta. Nieliczne mogą usłyszeć od boya zdania, w których słowa — Czuję to i to. No i tak w kółko.
Chowamy się w głuszy, aby od wyzwań naszych, waszych i od samego naszego zawiłego gdybania uciec poniekąd. Bardziej niż od przewijania, sprzątania czy gotowania. Po to te wyjazdy. Dziewczyny, przytaknijcie, że mam, chociaż troszkę racji.

No i ciągnę dalej
Tak. My baby spotykamy się. Zbieramy czasami do kupy. Żeby jedna baba do drugiej mogła troszkę popsioczyć, bo tak się często rozładowujemy. Na koniec często mocnym męskim alkoholem przypieczętować co tylko dobre i to najlepsiejsze w życiu.

O tematach tabu kobiety mówią otwarcie
Również to, że facet nie zawsze jest ok. Podsłuchuję rozmowę dziewoj. Oho. Poleciało troszkę przekleństw. Tak odreagowujemy. Stresy dnia codziennego i męskie niezrozumiale dla nas zachowania. Oj zdziwilibyście się też niejednej silnej kobiecej głowie. Właśnie wstaje kobieta: Uśmiechnięta. Wsuwa porządne śniadanie. Czyżby nam kobietom alkohol pomagał, zamiast szkodzić?

Zakończę moim ulubionym tekstem, który usłyszałam poprzedniego wieczoru od bardzo pozytywnej i otwartej na życie kobitki:
„Pocę się tylko w tańcu i w seksie”. Jakie my potrafimy być dosłowne. Właśnie co oglądnęłam „Sztukę kochania Jakbym Michalinkę Wisłocką słyszała. À propos. O niej też kiedyś będzie. Bo to warta uwagi kobieta z jajami.

Babskie 6 + 1 cz.5

Wieczór. Tańce, wygi bańce, hulańce, czyli: Biesiada taneczna dla wszystkich. Znowu zapytacie? A no znowu. I dziewczyny. Wyobraźcie sobie jeszcze do tego tysiące drobnych przeźroczystych i lżejszych od puchu baniek, na których zielone, żółte czy magentowe promienie świateł się załamują. Delikatne aż nie do opisania, muskające ciało. I dłonie, które pragną je wszystkie wyłapać. Ręce dorosłych ludzi, którym wypada być już tylko poważnym, którzy w tym momencie dziećmi są w 100 procentach. Wznoszą oczy do góry i czekają jak w transie. Tu i teraz. Bez rywalizacji, bo wystarczy dla wszystkich. Bez myślenia o wczoraj czy jutrze. Pod stopami parkiet a po nim stopy drepczą. Podłoga przejmuje drgania a muzyka dźwięki stóp dotykających podłoża, tłumi. Mnóstwo stóp i bańki. Muzyka nie pozwala im się zatrzymać.
Zgaga towarzyszy tego wieczora 6 wybranym. Po smalczyku, a może po trunkach diabelskich? Jedna z nich drapie się po gardle pieszczotliwe. Przejdzie. Czas zrobi swoje, a taniec pozwoli, o drobnej przypadłości zapomnieć. Obok tego wieczoru jedna z na świeżo poznanych matek do piersi czterolatka tuli. Nie pierwszy syn i może nie ostatni. Śpi słodziak, a ona wpatrzona słucha. Chłonie klimat nieco z boku. Tak też można czerpać chwile szczęścia. Przecież mogła je przespać, a jednak i jej się przecież troszkę luzu należy. Bycie matką i godzenie tego, co „moje” to nie lada sztuka, ale zachodu warta.

Jestem tu i mnie nie ma. W tańcu się zapominam. Nie ja jedna.
Kiedy muzyka milknie, radocha z twarzy znika. To miejsce uzależnia, o czym wiedzą właściciele. Dzisiaj miejsce przypominające mrowisko idzie spać powoli, ale ta bajka wraca każdego wieczora, jeśli tylko ktoś ma ochotę.
Jestem w miejscu uzdrowiskowym. Potańcówki, dyskoteki są tutaj jak nieodzowna część terapii. Większość wie o tym. To terapia muzyką i śmiechem nietypowa, ale jak ważna, aby przesłaniać i rozświetlać naszą codzienność.
Wybawiłam się, a moje ciało rozluźniło. Wygrywały endorfiny. Terapia tak naprawdę dopiero nabierała tempa. Bo po dyskotece „6+1” tak szybko nie idą do łóżka.

Pogaduchy po północy
Uwielbiam te chwile, gdy słyszę słowa: A pamiętacie? A u mnie? A rok temu, dwa lata. I opowieści zaczynają płynąć. Te, w które niejeden by nie uwierzył. Te, które wydają się tylko dobrym żartem czy te spoza krawędzi realności. A jednak. Te na wskroś wstydliwe, jak i pełne fantazji i przedziwnych sytuacji. Jak w komediach Monty Pythona czy mojego ulubieńca Rowana Atkinsona. Realne potwierdzone zdjęciami i nie do powtórzenia.

Zerkam już jednym okiem, bo dawno po północy. Z kolumny wydobywają się najpierw piosenki mych lat prawie dziecięcych. Wodecki z jego puentą „Lubię wracać w strony, które znam”. Dziewczyny nucą delikatnie. Sprawdziłam i potwierdzam, że lubią i wracają. Niebawem ranek odkryje tajemnice dnia następnego. Panny po wydaniu podśpiewują coraz ciszej i ciszej: Mydło wszystko umyje i idą spać nieumyte. Takie te moje fajne dziewczynki. Uchichrane posnęły, jakby każdej kroplówkę z procentami zapodał.
Pośmiałam się tego wieczora za wszystkie, a to wszystkie czasy. Mój poziom radości podniósł się do poziomu maksymalnej wesołości. Trzymając się za brzuch, ja również dotarłam do sypialni. Zestaw dla zdrowotności powinien wystarczyć co najmniej na tydzień.
Zasnęłam jak dziecko. Do rana mnie nie było widać, chociaż ja co nieco widziałam. W nocy na twarzy współlokatorki ciągle widniał banan. Tego nam dziewczynom nam potrzeba. Tego brakuje nam ludziom. Odpuścić czasami, wyluzować.