KARAIBY – MARINA NA MARTYNIE 2/25

Leżę. Słucham. To pierwsza i ostatnia noc na Karaibach spędzona na lądzie. Potem już tylko woda. Za ścianą ktoś smacznie chrapie a wraz z nim tutejsze słońce za oknem. Ktoś inny z psiakiem rozmawia, tylko psiaka nie widać. Tak tez można. Jest środek nocy, ale czas wstawać, bo w miejscu, z którego pochodzą, środka dnia można już wypatrywać. Kilka godzin później nie mogę się napatrzeć, nasłuchać, najeść, na wierzyć. Kwiaty piją tutaj słońce. Palmy kokosowe o soczyście zielonych liściach, do nieba pną się, lub lekko ku morzu pochylają. Drzewa pod ciężarem owoców, których nawet nie nazwę, uginają się do ziemi. Kiedy kończy się ranek, w miejscu odgłosów żab pojawiają się pieśni tutejszych ptaków. Nagrzane podłoże przyjemnie grzeje po stopach. Zapach kwiatów i morskiej soli w nosie przyjemnie kręci. Gdzieś między drzewami bezszelestnie zawiesił się w miejscu miniaturowy koliberek. Jego wilgotne szare piórka wyłapując promyki, nabierają subtelnych kolorów. Brązowy drobniutki ptaszek przypominający naszego gołębia przechadza się mimochodem, nic sobie z mojej obecności nie robiąc. Nie wiem, od czego zacząć. Nie wiem czym się cieszyć najpierw. Tyle radości na raz. Milczę, wsłuchuję się, zamykam oczy. Łapię oddech czuję się taka wolna. Za godzin kilka moje nogi będą zwisać po kadłubie katamaranu.

Marina na Martynie
Jestem w Marinie. Wszystko jakieś takie duże. Patrzę w górę. Olbrzymie maszty stoją w pionie. Od niejednego mężczyzny słyszałam już po kilku głębszych, że również by tak chciał. Na tarasach jachtów suszą się ciuchy. Oho! Ktoś pranie zrobił przy weekendzie. Na pomoście ktoś wystawił kwiaty i rowery, robiąc porządki przy tej okazji. W wodzie, w której właśnie odbija się mocne południowe słońce, zwinne ławice malutkich rybek szukają resztek pożywienia. Mały psiak w kolorze szarej myszki dyszy przyzwyczajony do tych temperatur i na rybki razem ze mną spogląda ciekawie. Trudno za nimi wzrokiem nadążyć. Dobre ćwiczenie dla oczu pomyślałam sobie. Poprawia widzenie. Wszystko jest po coś, stwierdzam. Do uszu dobiegają przez chwile rytmy reggae i Boba Marleya. Toć Jamajka stąd już całkiem niedaleko. Auć! Bezlitosne słońce właśnie dorwało się do moich białych pośladków, które jeszcze trzy dni temu marzły mimo ciepłych pantalonów. Patrzę na moje krótkie, aczkolwiek ciemne portaski. No cóż. Warto pamiętać, iż czarne nawet, chociaż cieniutkie warto zostawić na wieczór. Wszędzie, a to wszędzie ubierać się adekwatnie do pogody. O! Właśnie przede mną przemknęła męska płeć w niczym innym jak w białych obcisłych slipkach. Jemu upał tak nie dokucza. Dosyć tego rozglądania się. Uaktywniam słuch. Naciągnięte na maksimum liny przywiązane do kotwic brzęczą i trzeszczą w uszach. Ich twarde odgłosy o niskim brzmieniu mieszają się z tutejszym, dźwięcznym językiem francuskim. Trzymają w objęciach wielkie katamarany. Krótki poobiedni spacer zaliczony. Nogi parzą się w butach. Dalej idę na bosaka. No cóż, skoro inni w gaciach po marinie chodzą, bose stopy mniemam, nie są niczym nadzwyczajnym. Dzisiaj spacer. Jutro wypływamy. Nie zaśpijcie, proszę.

Dodaj komentarz