NIECH ŻYJE BAL

Jak podsumować dobrą zabawę? Po uśmiechach czy po tym, jak czas na niej szybko mija? A może po tym, jak długo trwa? Sprawdźmy.
Mój wzrok czasami zawodzi, dzisiaj uważność kieruję do wewnątrz siebie. Siedzę przy śniadaniu. Zamykam oczy. Dzień wcześniej balowałam. W tle muzyczka spokojna a mnie chce się tańczyć. Najpierw góra ciała mikro ruchy wykonuje, zaraz potem prawa nóżka drgać zaczyna. Odpływam. Czuję, jak ciepłe powietrze wokół mnie faluje. Czyżby jakiś niedosyt? Oj tak. Dobra zabawa to głównie chęć, aby było czegoś więcej i więcej. Potrzeba ponownego zaspokojenia tego, co miłe nam się w życiu przydarza. Chcecie, posłuchać jak było? No to cofamy zegary.

21.00
Będzie, będzie zabawa.
Światła i reflektory włączone. Mikrofony sprawdzone. Winko na stołach schłodzone. Ostatnie poprawki obsługi. Goście zaczynają się schodzić. Na tle białych ścian sali dominuje elegancka czerń, ale są też kolory, którym trudno się oprzeć. Moje oczy skupione są na szafirowym sweterku i kolii gdzie niebieski i szary we wszystkich odcieniach, króluje na ciele przemiłej właścicielki. Za moimi plecami przy stole blond długie włosy z lekkimi lokami. Przy innym nakryciu kucyk jak u samuraja. Ludzie. Różni wyglądem, a jednak coś ich łączy. Co? Teraz biznes a za chwilę wspólny parkiet, dobra muzyka i śmiech.

22.00
Najpierw pokaz Damiana. Jemu oddzielny wpis poświęcę, bo warto. Tytuł? Magia czyni cuda. Teraz skupmy się bardziej na dźwiękach.
W srebrnych szpilach odbija się cała przestrzeń. W okularach tancerek światła reflektorów. „Niech żyje bal” jak śpiewała Maryla Rodowicz. Jeden z kieliszków odurzony swoją zawartością fiknął nie wiadomo kiedy. Czerwone wino (o dźwięcznej nazwie In Situ), „in”, a jednocześnie „tu” zrobiło wokół wzór jak na minimalistycznych obrazach. Mówią: Na szczęście! Ktoś się tłumaczy niepotrzebnie, ktoś drugi prawdę mówi: To nic. Wszystko jest do naprawienia. Podsumujmy sytuację: Po co płakać nad rozlanym winem? Drobiazgi życia codziennego. Rajstopy się kupi, a spodnie wypierze. Koszul w sklepie nie brakuje. Warto przerobić w humor i zacząć bawić się, dopóki zdrowie szlachetne pozwoli. Na zdrowie więc, kielichy wznieśmy. „Wódz imprezy” ludzi na środek powoli wyciąga. Prosić się zbytnio nie musi. Po co dłużej czekać.

23.00
Minęła niespełna godzina. Kilka wolnych kawałków, a potem w głowie DJ-a myśl diabelska przemknęła: Nie może na początku zabraknąć Sławomira. Puścił w kolumny „Miłość w Zakopanem”. Tego ewenementu nie rozumiem do dzisiaj. Wrzucam go do folderu kawałków zatytułowanych „Niezła rzeźnia”, gdy wszystko na imprezach dobiega końca. Na początku służy bardziej jako rozgrzewka. „Lambada” jest po krótkiej przerwie, a potem „Wyginam śmiało ciało”. Muzyka zaczyna biec. Wystarczy tyle, aby jeden, drugi i dziesiąty tancerz już pod poprzeczką przechodzili sprawnie. Kto niżej? Kto pod a kto nad? Zabawa toczy się już na całego. Sprawnie tym razem poszło. Niektórych już ciało rozluźnione i tylko brzuchy wystają. Do rana mimo woli część zrzuci, jeśli pójdzie tak dalej. Ludziska po ziemi się tarzają, chociaż przecież trzeźwi. Balują piękne dziewczyny na szpilach i również urokliwi faceci. Garnitury już nieco pomiętoszone wylądowały na oparciach krzeseł.

00.00
Rączki do góry proszę! Wszyscy dłonie jak do modlitwy unieśli. Ten, co prym wiedzie, wie jak sprawdzić poziom zmęczenia. Spocone towarzystwo? Spocone. Gadane ma nasz wodzirej. Długi i wiotki Michał z fryzurką postawioną na baczność. Bez żadnej przerwy na oddech. Bez względu na czas i miejsce mikrofon jak miecz dzierży w dłoni. Jakby się z nim urodził. A jak jemu nóżki chodzą! Czuje rytm, bo kto jak nie on. I zachęca. Ach, jak on ten „Let’s Twist again” tańczy. No i nauczył tych, co nie umieli. Jakie to proste.

01.00
Troszkę Boney M. „Brown Girl in The Ring”, żeby zrobiło się tak po jamajsku, a potem nagle hiszpańskie kawałki. Przy „Hey DJ” ściągam buty. Temu się już nie oprę.
Wodzirej na chwilę z oczu zniknął. Szukam oczyma. O! Jest, są. Nagle jest ich już dwóch. DJ od kawałków odkrył swoje prawdziwe oblicze. I nie chodzi tu o ćwiartowanie na kawałki a o naprawdę dobrą muzykę. Teraz kiwają się już obaj. Wodzirej i DJ za pan brat. Reszta przytupuje na środku. Nad nimi wielkie białe kule, huśtają się w te i we w te. Gołym okiem tego nie widać, bo kto tu o kulach teraz myśli. Zadzieram głowę do góry. Cień na sufit krąglaczki rzucają. Wyglądają jak planety, które właśnie dzisiaj zmieniły swoją własną trajektorię. Jest i moja ulubiona przypominająca Wenus, boginię miłości i płodności ponoć również w biznesie. Ona i cała reszta przyszły się pobawić. Na niebie tylko gwiazdy pozostały.

02.00
Daleko już po północy. Świece tlą się i dopalają w wielkich przeźroczystych słojach. Wosk topi się i zsuwa powoli po cienkich ściankach. W kolumnach muzyka disco z lekkim przyjemnym jazzowym nowojorskim „Sommertime” w przerwach. Miło. Nogi odpoczywają.
Przy stolikach pogaduchy. Tego wieczoru na sali wrażenie jednej wielkiej rodziny. Jutro Ci, co chcą to samo sprzedać i być dobrzy, lepsi i nigdy nie być gorsi, powrócą do swoich biznesów. Przeżyć. Udowodnić sobie. Innym pokazać. Takie są rynku zasady. Wieczorem polska tradycja zbliża. Nie tylko ona. Przecież każdy z tu obecnych to człowiek, który lubi, ceni, kocha, wspiera i rozumie, chociaż podatki i chęć życia godnie próbują zamieniać ich serca w kamień. Pierwotny instynkt przetrwania na co dzień kontra pierwotny instynkt życia w stadzie. Dwa światy. Ludzie zawsze Ci sami.
Zapachy uciekające ze świec uniosły się w górę, zmieszały z wonią wina. Palec jednego z uczestników przesunął się lekko po stopce z boskim trunkiem kieliszka. Właściciel palca jakby zamyślony i rozanielony. Wypił łyk i wpatrzył w salę. To moment na refleksję. Takimi chwilami też warto życie przeplatać.

03.00
Ewenementem jest, że im bliżej końca, tym więcej ludziska siły mają. I ten, co mówi, że mu taniec nie wychodzi, chociaż pupą miękko właśnie zakręcił. I ta drobina w czerwieni co po kolei każdego na parkiet wciąga, bez wyjątków.
Pierwsze słowa o tym, kiedy pora do łoża, padły, gdy wskazówki obie stanęły na baczność pionowo. Gdy ulotniły się już zapachy zupki, która rosołkiem delikatnym pachniała, chociaż nim nie była, bo jej konsystencja bardziej delikatny pomarańczowy mus przypominała. Z dyni ona czy z marchewki? Rozmyślań było chwilę. Ważne, że smakowała. Zanim następne tańce nastały, o potrawie już nikt nie pamiętał.
Dzisiaj które było wczoraj, jakby mi przemknęło. Chłopcy radarowcy przy konsoli przyjęli taktykę „na wyciszenie i uśpienie”. Nie udało się? Prawie jedna czwarta doby minęło a zamiast dobitków, istot ludzkich żądnych tańca namnożyło się obok centrum dowodzenia muzą. Ola Boga! Co tu robić! Dobrze grać i skończyć, zanim się następna zabawa zacznie przy takiej ekipie to nie lada gratka. Usłyszałam: Męczymy? Pomyślałam: Dajmy czadu. I tak się zaczął początek końca. Koniec pisał się jednak daleko.

04.00
Ups! Silna drużyna. Zerkam spod powiek: Fryzury już nie takie jak z okładki magazynu Vogue. Makijaże już od perfekcji dalekie, ale co tam. Świat i bez tego potrafi się bawić. Bo przecież nie o ideały w zabawie chodzi a po prostu o dobra zabawę. Nie wiadomo kiedy większość obcasów spać poszły. Nad ranem nowa moda nadeszła. Balerinki i parady na boso. Dwóch takich co jakby księżyc razem kradli, objęli się i zorbę tańczą. W kole jeszcze kilkanaście osób, ale to właśnie ich dwóch moją uwagę przykuło. Zorba ma to coś, co serca nasze porusza. Całe ciało drży. Jak już zaczniesz nogi, same się nie zatrzymają, no, chyba że muzyka jakimś cudem zamilknie. Jednak tutaj się to „nagle” nie zdarzy. Mowy nie ma. Nóg nagle dużo się zrobiło. Dwoją się i troją. Od reszty ciała zależne, a głównie od głowy. Taki ich żywot. DJ podśpiewując, już następny kawałek szuka: „A ty pokaż swoje nogi, nogi”. Nogi górą. Nogi w dole. Popatrzyłam na swoje stopy. W podbiciu straciły moc. No cóż, jak dla mnie czas kończyć.

05.00
„Będzie, będzie zabawa” śpiewają Piersi. No będzie. Za rok. Dzisiejsza dobiega końca. Wieczór zamykam, obserwując seksowne ciała businesswoman i męskie brzuszki businessmanów, które faktycznie skuliły się troszkę. Nie żartuję. Z ręką na sercu. Przynajmniej u tych, co więcej, na środku niż przy stole. Jak wszystko się zakończyło i czy biesiadnicy sami zeszli z pola tańców i hulańców? Z opowieści wynika, że z dbałości trzeba było po prośbie, bo za kilka godzin czekały następne atrakcje.

Poranek
Wstaję. W Hotelu cisza. Jak makiem zasiał. Ba taka, że ja nawet jej nie słyszę. Nic. Zupełna pustka. O to, to lubię. Obudziły się matczyne odruchy. Pomyślałam: Grzeczne dzieciaczki bardzo grzeczne. Pojadły robaczki, brzuszki płynami różnorakimi wypełniły. Pośmiali się i poprzytulali po przyjacielsku podczas taniu taniu. Nawet te kilka minut snu teraz dla nich zbawienne. Myśl zatrzymała się przede mną: Dla takich to tylko bale organizować. Frajda i przyjemność. Zamknęłam jeszcze na chwilę oczy, zaraz potem nakreśliłam te słowa. Co by nie umknęło, bo o tym, co mile i dobre przecież lubię dla Was pisać.

Dla tych, co chcą poczuć moc wieczoru, chociaż ich tam nie było i dla tych, co chcą do wspomnień wrócić w chwilach, gdy smuteczki codzienności przyjdą, kawałek z tego wieczoru:

 

Dodaj komentarz