ZAMCZYSKA CONTRA UROCZYSKA 6/7

ATELIER WOLIMIERZ I TEATR KLINIKA LALEK
Jadę przez Pobiedną. Pierwsze co się na myśl narzuca: Bieda tutaj raczej niż po biedzie. Za następnym zakrętem wśród sterty kamiennych płyt i otoczaków, na plastikowym krześle, kobieta pracy nogi do drzemki wyciągnęła, czekając na słońce. Kurz zaciera ostrość krajobrazu. Ona gdzieś w inną czasoprzestrzeń wpatrzona. Po przeciwnej stronie warownia, a raczej to, co z niej zostało. Na Teatr Galeria Wolimierz natrafiam chwilkę potem zupełnym przypadkiem.
Malunek na ścianie dawnego dworca kolejowego wzrok przyciąga. Również wnęka, w której domalowano okno, a przez nie zaglądające dwa stworki potworki. Wgapiły się we mnie, szczególnie ten z niebieską komiksową buzią. Zaraz obok precyzyjna grafika. Jeszcze dalej płaskorzeźba żółtej meduzy wspinającej się po ścianie. Dzieła nieprzypadkowe i wysokiej jakości lubię, więc stopa na hamulcu ląduje.

Stary dworzec
Cicho dookoła i ani żywej duszy. Krajobraz nieco wiejski zmieszany z nieco preriowym. Taki z filmu „Pewnego razu w Hollywood” Quentina Tarantino, Tylko czekać, gdy Brad Pitt wjedzie na koniu do opuszczonej wioski hipisów, a zwinięte kule suchej trawy wiatr potarga z jednego końca na drugi. No może troszkę przeginam. Rozglądam się. Jest pustka. Jest upał. Zamiast wiatru lekka bryza. I dużo więcej tu barw wszelakich. Na wysokości mojego nochala unosi się delikatna mieszanka zapachów farby w spreju i dymu uciekającego z dziadkowej fajki. Intuicja podpowiada: W tym miejscu czasami dużo się dzieje, chociaż dzisiaj na mało wygląda.
Na zewnątrz pod zadaszeniem materace ze zmiętoszoną pościelą. Sztuka czy miejsce noclegu? Nieśmiało rozglądam się dookoła. Materiały recyklingowe to główny budulec tego założenia. Drewno, butelki opony i puszki, zardzewiałe blachy kryją się w rzeźbach, dziwnych konstrukcjach i kierunkowskazach. Wkomponowują się w beton i stal tutejszych zabudowań. Mieszają się z kamienną podłogą, w której artyści zatopili ceramiczne pobłyskujące kawałki tworzące różnobarwne kręgi. Kolorowo tu pod nogami i na sufitach. Bajkowo w trawie i na ścianach wygódki.

Chillout
Teatr Klinika Lalek to miejsce warsztatów, koncertów, spotkań dla tych, co młodzi duchem. Buntowników typu „dzieci kwiaty”. Artystów z ASP i nie tylko przekraczających granice zrozumienia czy ludzi przesiąkniętych ideologią ekologii i nieco dalszą nam kulturą wschodu. Deszcz, chłód czy słońce, tutaj większość dzieje się na świeżym powietrzu. „Pij wodę z kranu, bo jest super”, „Umyj po sobie nocnik”. Papierowe muchomory, stalowo-drewniana kolorami mieniąca się w słońcu lokomotywa, zabierają mnie w świat fantazji. Jak filmach w Opowieści z Narn, czy kultowego „Niekończąca się opowieść”. Gdzieś pod dachem jednego z pomieszczeń kukła szczupłego, jeszcze młodziutkiego Janosika. W jego dłoniach spoczywa miotła brzozowa. Wybałusza na mnie wielkie oczy, a nogi jego powykręcane we wszystkie strony. Jarmark cudów, pchli targ, warsztaty budowy syntezatorów czy malowanie murali, zanim te popularnością stały się w dużych miastach. Czasami bywa tu gwarno. Potrawy od rolnika – oj! Ślina w ustach już się zbiera. Kilka dni Wegan World Festiwal pod namiotem. Oj szkoda, że mnie tu już nie będzie, kiedy faktycznie zadudnią bębny.

Flow
Czuję się jak duch, którego nikt nie widzi, albo nie chce widzieć.
W oddali głos małej dziewczynki. Dźwięczny jak u skowronka. Pomiędzy drzewami dwie kobiece postacie w zwiewnych sukienkach przemknęły. Ciekawski szkrab zaczyna dzielić się swoim miejscem, opowiadać. Plac zabaw przypominający indiańską wioskę, dwa gimnastyczne koła zawieszone w ganku na, których spędza dzieciństwo. Bogaty język lub języków kilka. Dziewczynka doświadcza prawdziwego „Tu i teraz”. Uczy się wrażliwości przez sztukę i dzięki naturze. Zdrowe dziecko, które nie boi się bakterii i wie co to przeskakiwać przez płoty. Sama decyduje co na siebie włożyć, umie pleść wianki i wie, że nie zawsze do szczęścia potrzebny jest biały kibelek.
Patrzę na foty gdzieś z drugiego końca świata. Klimaty weneckiego karnawału. Jak trudno wyczuć to miejsce w dzień powszedni.
W głównym budynku zaułek z barkiem i stolik z gazetami. Fotel a na nim młodzieniaszek. Jego oczy wpatrzone gdzieś nieopodal. Na malinowej ścianie śnieżnego koloru mandala buddyjska wprowadza go  wręcz w trans. Gdzieś obok bębenek i gitara. Na głowie chłopaka dredy a na twarzy ślady słonecznych promieni, chociaż na podwórku mży drobniutki deszczyk. Australijczyka rysy na buzi a na tyłku luźny ubiór w kolorach ziemi. Zagaduje a odpowiedź po angielsku wartkim strumieniem płynie. Chwila pogadanki o niczym. Bo tu i teraz nie wymaga komentarzy. Czyżby w środku maluteńkiej wsi, gdzie zegarów nie uraczysz, spotykał się cały świat po to, by doświadczać prawdziwego flow? Przypomina mi się hippisowskie hasło „Nie wierz nikomu po trzydziestce”. Młodzież, która je wymyśliła dzisiaj ma już swoje lata. Czyżby to miejsce było azylem dla nich i ich wesołych wnucząt?

Słowo „wolontariat” jest temu miejscu bliskie jak matka dziecku, które ssie jeszcze cyca. Każdy ma tu możliwość pobyć i zaistnieć. Jedyny warunek? Trzeba mieć dużo z dziecka, czuć się jakby codzienna rzeczywistości była dla wszystkich tylko nie dla „mnie”. To miejsce jest azylem, dla tych, co nie nadążają za dzisiejszym światem. Również dla tych, co już są daleko za nim. I to wszystko w mieścinie, której na google map trudniej znaleźć niż igłę w stogu siana.
Dzisiaj tego miejsca do końca nie rozumiem. Pozostawiając nutę tajemniczości, zachęca w przyszłości do powrotu.

Dodaj komentarz