Amsterdam w przerwie na kawę

W Amsterdamie jestem godzin raptem kilka. Mam na cosik zerknąć i szybko wrócić. Po 24 godzinach jak gdyby nigdy nic, z powrotem wylądować i zanurzyć się w sen we własnym łóżku. Czy się uda? Sprawdźmy to.

W drodze do celu
Pominę opis wczesnego wstawania i podróży, na której lotnisko muszę poświęcić godzin kilka. Z tym się liczę. Mniej przyjemnym akcent? Po co tak zakładać. Droga minęła szybko. Zacznę więc od lotu w chmurach i samego w Amsterdamie lądowania. Od momentu, gdy pilot wyłącza olbrzymie silniki, podjeżdżają schody, a załoga samolotu otwiera drzwi, za którymi czekają nowe doświadczenia. Jest późny poranek. Tylko przez chwilę cieszyłam się słońcem w chmurach. Wystarczyło jednak, żebym się sama do siebie uśmiechnęła. Na razie na lotnisku jest mocno pochmurno. Po twarzach stewardessy smutku z tego powodu nie widać. Stawiam nogę na holenderskiej ziemi. Żegnam przestworza.
Wysiadka. Oznaczenia jak podróżować czytelne. To podróży nie koniec. Przemieszczam się różnymi środkami transportu. Aby dotrzeć, albowiem do celu lecę, idę, jadę. Wszystko idzie bardzo sprawnie.
Pociąg. Patrzę na ekran wyświetlacza. Mknie przez miasto z prędkością 130 km/h. Pupka miękko wbija się w siedzenia. Podróż w wagonie, a także wcześniejsze łagodny lot i lądowanie samolotu przypominają mi jazdę limuzyną, chociaż wykupiłam drugą klasę w tanich liniach lotniczych.

W środku miasta
Idę piechotką. Uważam na drogach, bo szybko okazuje się, że rowerzyści mają tu pierwszeństwo. Po nich dopiero są piesi, potem tramwaje i samochody, których wyjątkowo tutaj mało.
Rowerzyści są wszędzie. Chcę zrobić zdjęcie. Tylko jedno ujęcie ze ścieżki rowerowej, która nabiera pomarańczowych kolorów w słońcu. Nie ma szans. Ups! Odskakuję szybko. Albo ja, albo oni. Nie ryzykuję. Zdjęcia nie będzie, życie mi miłe. Wrażenia zostają. Dziwne uczucie. Czuję spokój tego miejsca, a dzięki rowerzystom jednoczesną energię i olbrzymie skupienie.

Rowery
Są wszędzie. Jak kolorowe kwiaty na łące, chociaż czerń dominuje. Miasto rowerów mnie urzeka. Wciąga. Stare holenderki, a jednak mają w sobie tyle uroku. Ten obdrapany i ten nieopodal z dekoracją ze sztucznych kwiatów. Takich, które znamy z grobów dekorowanych na Wszystkich Świętych. Jeden ze zdezelowaną ramą, inny z dziwną konstrukcją siedziska dla dziecka. Tamten z foliową reklamówką na wielkim wygodnym krzesełku chroniącą przed deszczem i jeszcze jeden wyglądający jak wiosenny pęk kwiatów. Upchany jest ciasno wśród innych. Setki ich i każdy odmiennością grzeszy. Dwukołowi indywidualiści i indywidualistki. Mało skomplikowane, nie przebajerzone i wygodne ponad miarę. Nowego jednoślada uświadczysz tutaj tylko w sklepie, na ulicy nówka to rzadkość. Skromność mieszkańców czy wygoda? Może inny powód? Nie dochodzę. Rozglądam się dalej. Wszystkie bicykle czyste. Większość mimo widocznego na nich upływającego czasu chronione przed kradzieżą. Pozapinane, do czego się tylko da. Dziesiątki ich w każdym kącie i tysiące w mieście.

Tubylcy
Powrót. To już zapytacie? A nie wspomniałam, z czasu jak na lekarstwo? Załatwiłam, co trzeba. Teraz kilka minut na obserwacje. Wracając, chwilę czasu tubylcom poświęcam. Wokół mieszanka narodowościowa. Gdzie jej teraz nie ma? Na rowerach zaczesani gładko Holendrzy, skośnooka kobieta o kruczych włosach i skośnooki chłopak ze sztywno stojącą jak kolce u jeża krótko przycięto gęstą czupryną. Jadą wszyscy równym tempem. Ruchy są, jak pisałam energiczne, lecz płynne. Spokój dookoła emanuje. Najpierw Pani w czarnych szpileczkach, które mocno oplotły pedało. Potem rodowy Holender elegancik w modnym garniturze odprasowany na maksa mnie mija. Dumnie trzyma głowę w górze. Patrzy się czujnie przed siebie. Jednym tempem płynie czas i woda w kanale, nad którym właśnie stoję. Tym samym tempem w Amsterdamie toczy się życie z początkiem tygodnia. Sumienni i pogodni Holendrzy wracają z pracy. Na ich twarzach nie widać zmęczenia, nerwowości czy smutków wszelakich. Szczupli Ci, co aktywność ćwiczą w drodze do pracy.

Jedzonko
Przysiadam w chińskiej małej restauracyjce umiejscowionej przy jednej z główniejszych dróg w ciągu tutejszych kamieniczek. W powietrzu zaskakujące swojskie zapachy w miejscu miejskich dobrze znanych nam spalin. Tych mało. Chodnikiem przechodzi kobieta w powiewnej tunice, która jeszcze latem żyje i mężczyzna w puchowej kurtce, który za zimnem nie przepada. Wyłapuję wzrokiem ludzi i bawię się w ciepło zimno. Ciemnoskóry tubylec, który osiadł tutaj na dłużej, roznosi codzienne gazety. Znajomy kelnerom kurier przywiózł właśnie do sąsiedniej knajpki przesyłkę. Znają się razem, pogaduch jednak nie ma. Czuję w eterze myślenie: Teraz jest praca, czas przy dobrej małej czarnej potem. Każdy wie, co ma robić i kiedy. Jedzenie pyszne, kelnerka zaangażowana a zupę przynosi sam właściciel. Ubieram kurtkę, bo poczułam jesienny chłód na plecach. Oho! Jeszcze dobrze nie pomyślałam, a z zaskoczenia nad moją głową z gazowego podgrzewacza rozchodzi się przyjemne ciepło. Świeci słońce. W oczy świeci. Moje czoło zaczyna się marszczyć, a ja słyszę delikatny dźwięk silniczka. Elektryczne żaluzje zaczęły rozsuwać się powoli, dając komfort i zacienienie. Zaskakuje mnie spostrzegawczość i czujność obsługi. Taką Holandię lubię. Udziela mi się.

Powrót
Wracam. Pod moimi stopami lotniskowe taśmy przyśpieszacze. Do bramek, których numer nie ma znaczenia, metrów nie zliczę, minut pisze 15. Śmieję się sama do Siebie: Jadę już na wspomagaczach. Nie, nie. To nie o tym, co myślicie, mimo że to Holandia. Energia tego miejsca mnie trzyma, dobry nastrój, pozytywne do życia nastawienie i ciekawość co mnie jeszcze czeka. Słońce zachodzi, a za oknem czyściutkie i zgrabne samoloty czekają na swoją kolej. W jednym czasie potrafi ich odlatywać kilkanaście. Porządek znowu mnie zaskakuje. Siadam na krzesełku i spokojnie czekam na samolot. Opowieść kończę w tym miejscu.

Hola, hola powiecie: A gdzie o ulicy czerwonych Latarni? O De Rosse Buurt, najstarszej i najmniej na świecie chyba grzeszącej nudą dzielnicy. Tej, której opis pełen byłby skromnie odzianych kobiet lub nieodzianych wcale? Pełen niespodzianek, zaułków, tajemniczości, witryn w ciepłych a czasem piekielnych kolorach. Tam, gdzie przy zachodzącym słońcu od nietypowej wystawki trudno wzrok oderwać. Pełen erotyzmu, słodkich zapachów, bibelotów i jeden Bóg wie czego jeszcze.
Kochani: Byłam. Widziałam i z holenderskim spokojem oświadczam: O tym jeszcze będzie, jak tylko nadarzy się ponownie okazja. 24 godziny na takie „cukiereczki” to ewidentnie za mało.

Dodaj komentarz