O! Słoneczko wyszło. Dzisiaj ambitnie. Jestem jedna z pierwszych na stoku. Przeglądam na szybko Facebook’a. No. No!. Nie tylko ja na widok białego mam bzika. Ktoś tęsknił za białym i już zdjęcie z białym puścił. Inny widoczkami się chwali. Chwali się, że ludziom chce się, o każdej porze (jeździć po białym oczywiście).
Pierwsze zjazdy z rana to czysta przyjemność na tacy podana. Równiutko i gładziutko. Trzeba korzystać. Za kilka godzin, no wiecie już co: Muldy, muldy, muldy. Przyzwyczajajcie się. Gdy ma się świadomość, że to kolej rzeczy naturalna, łatwiej zaspy przełknąć.
Pod nogami drobne paseczki po przejeździe ratraka. Ciągną się wzdłuż stoku i na całej jego szerokości, Końca nie widać. Widok maniana. Myśl przyszła: Przejadę, zniszczę, pierwsza będę, jak nie ja to przyjdą inni. Co za uczucie. Przede mną zdążył jeden, po nas byli następni.
Czekam w kolejce. Jak ktoś chce sobie przypomnieć czasy komuny, zapraszam tutaj. Kolejka to czas na rozglądanie się, czy refleksję. Skupienie jest, więc medytację odkładam na kiedy indziej. Przede mną dziewczyna na luzaka, czyli bez rękawiczek, za to z patentem pierwsza klasa. Poducha na tyłku, bo jeździ na desce.
W połowie stoku uwagę mą zwraca starszy elokwentny pan. Z otwartą buzią analizuje matematyczne wyliczenia przepisami objęte: Narciarz, aby zapewnić mu bezpieczeństwo, powinien mieć 20 metrów wzdłuż i 20 metrów w poprzek puściutko puściuteńko. Patrzę na „śnieżną autostradę”. A tam? Jakby ktoś mrowisko rozgrzebał. Jadą „mrówy” jedna obok drugiej i trzymają się w miarę razem. Zsuwają się, pozostawiając za sobą mnóstwo krętych śladów. Nawet się nie powybijają. Jadą skupieni, w zgodzie, w pogodzie i niepogodzie. Kiedy ludziska śniegu spragnione przepisy a rzeczywistość nijak się raczej mają do siebie.
Dwie godziny później, skończyło się. Po gładkim stoku postało tylko wspomnienie. Lubię ten niedosyt i lekki zawód. Wtedy? Patrzę w niebo. Wypatruję niebieskiego. Pięknie się z białym prezentuje, nawet jeśli białe odbiega od marzeń. Zaraz potem znowu z garbami na trasie się dogaduję, a co innego mi mam czynić skoro: Garby, wyboje i wystające cycole na śniegu to po części też moja zasługa.
Przemiła rozmowa przed ostatnim zjazdem z panią, która wciąż się łamie. Jeździ sama, bo dla znajomych i męża wyrozumiała. Wie, że każda trasa będzie dla niej najlepsza, bo przez nią wybrana i do niej dopasowana. Wiele razy słyszałam, jak to ludzie na stokach nie mogą się dopasować. Ach te żony, co ciągle zrzędzą: Teraz twierdzą, że za szybko, a innym razem, że tam za stromo. No i śmignął właśnie obok mnie z krwi i kości facet. Bo oni kochane kobiety muszą się wyszaleć, wiatr we włosach mieć, nawet kiedy włosów już nie ma. Często się zasiepać, zmęczyć tak na maksa. Tacy są, a my przy nich ostrożne, albo boimy się często przyznać, że po prostu się boimy. Lądujemy po każdym zjeździe w knajpie albo w końcu zwożą nas ze stoku. I po co to i na co? A gdyby tak po swojemu co jakiś czas?
Jak ten mały szkrab, na którego właśnie patrzę. Zatrzymał się, przycupnął przy śniegu, jakby kwiatka pod białą pierzynką szukał.
Wieczorem podsumowuję cały wyjazd. Ważne, że się chciało. Zjeżdżać, wjeżdżać, przeciskać w kolejkach. Również, że satysfakcja była, chociaż technika ktoś by powiedział nie ta. Tego, co tutaj się nauczyłam, nikt mi nie zabierze. Tego, co zobaczyłam, usłyszałam i mogłam wam opisać również.