Dobre dwie godziny po północy. Budzą, bo „Jolka, Jolka” leci. Bo to o mnie i dla mnie. Gardła zdarte od śpiewu. Ręce w górze falują. Nad głową prawie głośnik wisi. Od wielu godzin. DJ Marek sprzęt obsługuje. Same znane i wpadające w ucho polskie kawałki. Nie te najnowsze, ale te bez, których impreza nie ma miejsca. Repertuar niewyczerpany. De Mono, Bajm, Rybiński, Frąckowiak, Czerwone Gitary, Pod Budą, SDM, Jantar i wiele innych. Nie obchodzi się bez „Hej sokoły”, „W stepie szerokim” i wiejskich przyśpiewek.
W wąskim korytarzu „Zorza” tańczy, bo na zorzę w środku nocy dał się nabrać, wyskakując szybciutko z łóżka i piżamy. Taki przydomek w mig jedna z osób dostała. Potem już pociąg taki jak na weselu. Stoi prawie w miejscu, bo miejsca jest jak ma lekarstwo. Za chwilę będzie się rozwidniać. O spaniu nikt nie marzy. Nade mną girlandy z papieru toaletowego. Zegar pokazuje 14 stopni za szybą. W środku klimaty gorące wręcz tropikalne. Jak się bawić to się bawić bez względu na miejsce i godzinę.
Zapytacie, gdzie jestem? W autobusie. Wesołym pojeździe wracającym z norweskich fiordów do domu. Nadchodzi moment, że girlandy mają wzięcie. Czas na toaletę. Pachnie dezodorantem, bo na imprezie trzeba przecież jakoś wyglądać. Ktoś krzyczy: Daj głośniej – bo kawałek fajny. Po kątach jedzenia nie brakuje. „Główny kucharz” donosi, bo słowa głód nie zna. Całe życie z wariatami – jedna z osób się śmieje. A ja powiadam – nie. Całe życie z ludźmi co życie kochają.
Pada pytanie: Idziemy spać? Jak myślisz jaka była odpowiedź? Zakwita biały kwiat zespołu Alibabki wzbudza następne emocje. Nikt nie chciał spać, ale siłą rzeczy nie tylko głośnik się rozładował. Zapada cisza. Dobranoc.
Wszystkim którzy ze mną na tej wyprawie byli i wnieśli w moje życie nowe doświadczenia, dziękuję. Wszystkim wielu podróży, za którymi podąża pasja życzę.