Królestwo cykad Skopelos 8/10

Moja mama tutaj gotuje
Jadę dla równowagi tam, gdzie tętni życie. Na wyspie Skopelos jest miejscowość Skopelos. Małe portowe miasteczko. Samochodem dojeżdżam do najbardziej wysuniętego miejsca na wodzie. Tutaj łódki parkują wraz z samochodami. Skałę obrosły zabudowania. Latami powstawały, a teraz jest ich jak grzybów po deszczu. Wzdłuż brzegu i stojących tu łódek można łatwo spacerować. Mam wrażenie, że nieplanowanie znalazłam się w najciekawszym miejscu. Knajpka przy knajpce zachęca do skosztowania czegoś typowo greckiego. Przyjechałam coś zjeść, więc dobrze trafiłam. Pod dużym zadaszeniem przy jednej z kamieniczek miła Pani ubrana jak na co dzień, wychodzi nieco do klienta i tych mniej zdecydowanych zaprasza do środka. Rozglądam się dookoła. Stolików większość zajęta, a w knajpkach obok jakoś tak pusto. Słyszę słowa: Moja mama tutaj gotuje. Oho! Rodzinny dobrze zaplanowany biznesik. Sprawdzić więc warto. Żadnej ściemy nie ma. Widzę jak w kąciku przysiadła kobieta. Włosy zebrane siatką, taką jak można wielokrotnie spotkać u kucharek, które lubią czystość i nie zapodają potraw z włosami. Oto i mamę wyłapałam. Wyszła złapać świeżego powietrza. Będzie ciekawie. Doszukuję się reszty rodziny. Młoda dziewczyna o kruczych włosach związanych skromnie z tył zerka na małą kręcącą się między stolikami dziewczynkę. Zakładam, że wnuczka. Kilkulatka ze złamaną prawą rączką stoi w drzwiach prowadzących do kuchni i czuje się jak u siebie w domu.
W knajpce rytmy Zorby niesione przez ciepłe powietrze. Mimo że powtarzalne nie męczą ucha. Muzyka rozpędza się i rozpędza, podkręcając klimat. Jeśli nie słyszeliście, warto w necie Greg Zorba wstukać.
Jeden z kelnerów również dogląda całości bardziej niż reszta, zagaduje do dziewczyny i w nieco inny sposób dotyka kobiety, która nas tutaj zapraszała. No to namierzyłam trzy pokolenia rodziny Kosmas. Nazwisko w karcie wyczytuję.
Jedzenie wygląda na smaczne. Bakłażany z fetą gdzie ciemny z białym dopełniają się jak dobrane małżeństwo. Kozie mięso i mussaka. Risotto z różowymi krewetkami, które mam wrażenie, że bawią się w chowanego. To tylko kilka z potraw, które wyciągnięte z pieca wystawione są w wielkich brytfankach i czekają na zamówienie. Świeże ryby w lodzie, z których możesz przebierać a w manu wzmianka o zwiniętym jak ślimak ciepłym cynamonowym cieście milk pie z gorącą budyniową masą. Moje i wielu ulubione. Ślinka cieknie.
To miejsce żyje. „Mama” i cała Kosmas Family przy jednym ze stolików pomieszkują. To ich codzienność. To przy nim matka głaska czarnowłosą córkę po głowie, a czarnowłosa dziewczyna tuli zasmuconą córkę, której zabrano kredki, bo jedna z dziewczynek, która jest klientką, chciała właśnie coś porysować. Zabawek dziecko nie ma wiele, ale jak to mówią klient nasz Pan. Mija raptem kilka minut, jak rodzinny stolik znika, aby dołączyć do innych, bo większa grupa ludzi coś przekąsić przyszła. To miejsce, które ciągle ewoluuje. W karcie wzmianka o wizycie Jamie Oliviera. Znacie przesympatycznego anglika, który uwielbia gotowania prostotę? Podobało mu się i pewnie smakowało, skoro nie omieszkał o tym w znanym czasopiśmie wspomnieć.


Prawie do nieba
Zanim
przyjdzie zamówienie, decyduję się na króciutki spacer. Zaciekawia mnie kilka białych schodków zaraz nieopodal knajpy. Patrzę na zabudowę. Jeden budynek przytulony do drugiego, trzeci zaraz nad drugim. Wspinam się. Pierwszy, piąty, pięćdziesiąty. Jestem coraz wyżej. Zakręt, rozwidlenie, w którą teraz stronę skręcić? Białe ściany budynków powodują, że mrużę oczy. Wszystkie nieopodal jak na wyciągnięcie ręki. Niebieskie okiennice, małych otworów okiennych chronią od słońca. Niektóre drzwi do domostw pootwierane, bo w przejściach mimo gęstej zabudowy przyjemnie chłodno. Tutaj nie docierają samochodowe spaliny ani hałas z głównej uliczki. Jestem wysoko. Miasto z góry obserwują ze mną ptaki. Komentują, a ja ich w ząb nie rozumiem. Echo niesie odgłosy codziennego życia. Jest pora obiadowa. Słyszę uderzające sztućce, mniemam, że o białe talerze, gaworzenie małych dzieci oraz rozmowy przy stole w obcym mi zupełnie języku. Czuję świeże zapachy warzyw dobiegające z pieców i kuchenek. Kilkuletni chłopiec spokojnie stoi na przejściu. Przez chwilkę zaciekawiony moją obecnością chowa się z powrotem do domu. Przy następnym zakręcie niewielki zadbany ogródek za furtą. Rośnie w nim trochę ziół a palma i oliwka dają im cień. Roślinność rośnie jak na drożdżach. Schody dalej wołają. Nad moją głową balkon z balkonem znad przeciwka dzielą jedynie centymetry. Zapomnisz klucza od domu? Przejdziesz od sąsiada. Ciekawe czy tak to działa?
Uzależniłam się od wspinania, a w głowie z tył coś podpowiada: Jedzonko czeka. No cóż, odpuszczam. Schodzę. Znaleźć tę samą drogę to cud, ale skoro cały czas schodzisz, w końcu osiągniesz celu. Czyż nie tak to hula? Ląduję w porcie kilkadziesiąt metrów od miejsca docelowego.

Czego to ludzie nie wymyślą
Zanim
usiądę coś wszamać, przypominam Sobie o urządzeniu, które ostatnio zakupiono do jednej z dużych miejskich siłowni. Kilka schodków zasilanym prądem i napędzanych przez specjalny mechanizm. Podobno robią furorę. Trzeba dojechać, przebrać się, zapłacić i wtedy można pochodzić w klimatyzowanym pomieszczeniu. Schody? Ja uwielbiam te w Skopelos. Te, co prowadzą zawsze w inną stronę, gdzie zawsze nad szczytami domostw mogę zaczerpnąć świeżego powietrza, gdzie zamiast odgłosów silnika ludzkie w oddali słyszę. Dopełnia ich szum morza. Takie do odkrywania i zupełnie za darmo. Kamienne, lekko rozgrzane od słońca, częściowo bielsze od białego, gdzie chodzenie zarówno na bosaka, jak i w butach jest przyjemnością. Setki ich, a nawet tysiące. Takie ćwiczenia kocham. Czuję w udach, że wieczorem będą zakwasy. Fajniusio.

Nieco dalej
Wracam do stolika. Pojedzone. Nie do końca czuję się przez obsługę cały czas rozpieszczana, bo są ciągle następni po mnie. Jedzenie za to jest świeże i smaczne, a ja mam przestrzeń, aby się poprzyglądać. Z pełnym brzuszyskiem ruszam przed siebie. Mam jeszcze minut kilka. Im dalej jednak oddalam się od portu, tym miasto bardziej nasze przypomina. Sklepiki z pamiątkami, motory, skutery, samochody, spaliny. Liczne hoteliki. Powietrze suche i już nie tak przeźroczyste. Cywilizacja. Wracam więc tam, gdzie mi dobrze. Miasta widziałam jedynie namiastkę, ale chyba dalej już mnie nie ciągnie. Jak zapamiętam miasteczko Skopelos? Biało – niebieskie nasączone mocnym słońcem. Ciągle pnące się w górę i w górę.

Rodzi się pytanie? Gdzie faktycznie się zaszyć, gdy czas nam na to pozwala? Jakie miejsce wybrać, gdy wiele na Skopelos pięknych? Każdy z nas ma inne potrzeby. Dlatego ja opisuję, a Wam pozostawiam wybory. Przepływającego w porcie wielkie statki kontra żaglówki na wodzie. Ludzkie rozmowy przesycone różnym emocjami kontra dźwięki oszalałych z radości cykad. Ciągłe uzupełnianie zapasów w knajpkach kontra bezmyślne, aczkolwiek wiele wnoszące w życie wpatrywanie się z pustym brzuchem w bezkres morza. Nocna zabawa i towarzystwo kontra cisza, spokój oraz widoki, które niewielu widziało.
Cóż mogę powiedzieć? Wybierajcie miejsca, które wam służą, a zawsze będziecie wracać zadowoleni.

 

Dodaj komentarz