Królestwo cykad Skopelos 9/10

Jest taka jedna skała. Towarzyszy mi od początku. Miałam o niej nie pisać, jednak zbytnio się zasłużyła. Uświadomiła mi, albowiem, że nie zawsze to my musimy gdzieś iść czy gonić, czasami wiele przychodzi do nas. Po co tułaczka, skoro to, co dobre jest blisko? Dzisiaj więc zatrzymam się w miejscu. Przestanę na chwilę gdzieś gonić. Beztroskich chwil poszukam za rogiem. Na tę krótką, ale wartościową podróż zapraszam.

Zróbmy coś
Najpierw były poranne wielkie plany.
Miało być ambitne opłynięcie wyspy łodzią motorowodną. Łodzi, jak na lekarstwo więc plany spełzły na niczym. Do wyprawy wzdłuż nieco stromego brzegu na plażę Kastani, miejsca, gdzie kręcili pierwsze sceny Mamma Mia, również nie doszło. Ostatecznie zostałam na miejscu. Filmową plażę przełożyłam na sam koniec.
Dzień upływał leniwie. Wylegiwałam się w cieniu na leżaczku, obserwując jak inni, opiekają się na słońcu jak chipsy. Plażing. Słoneczkowanie. Opalanko. Medytacja w słońcu. Nazywajcie to, jak chcecie. Wiecie, o co chodzi. Leżałam, czytałam i jajka znosiłam. W oddali usłyszałam słowa: Zróbmy coś, zatrzaśnijmy się w toalecie. Rozbawiły mnie.
Było już dobrze po południu. Wsłuchałam się w otoczenie. W basenie chlapały się beztroskie dzieciaki. Tyle w nich było życia i tyle spontanicznej radości. Popatrzyłam w morze, było tak pięknie, że trudno opisać. Wstałam i poszłam przed Siebie. Minęłam kilka wielkich drzew, które wrosły w przybrzeżne skały. Drzewa były tam bezpieczne. Nieopodal nich kamienie. Ba, nie tyle kamienie ile skały nieokiełznane. Były dla drzew bliskim sąsiadem. Mijałam ich, nie mogąc się nadziwić. Cóż za wyrozumiałość z ich strony. Dlaczego tak i po co? To się nazywa symbioza. Zawsze ją podziwiam. Skały dawały drzewom stabilny byt. Żaden sztorm im nie zagrażał. Ich korzenie schowane głęboko w skałach były nie do naruszenia, Skały wiedziały, co robią. W zamian dostawały cień. Wielkie korony drzew skałom chłodu, które dawał cień, nie żałowały. Pod jednym z nich skała. Byłam już tutaj wcześniej. Dzisiaj przyglądnęłam się bliżej. Z boku zawieszona nad innymi. Duża, płaska, bezpieczna. Pasowała idealnie do mojego tyłka. Następna dołączyła do kolekcji. Przysiadłam na chwilę. Z minutki zrobiło się dużo dłużej.

Woda i jeżowce
Zerknęłam w dół, nieopodal mnie odpoczywały tutejsze jeżowce. Piękne i nieprzystępne, chociaż na wyciągnięcie ręki. Liczę: 2 sztuki. Sztuk 30 i jeszcze kilka dziesiątek. W rachunkach wyszło 120, potem zaprzestałam matematyki. Przypomniały mi się schody, które ostatnio na skale przemierzałam. Stopnie dało się dokładnie sumować. Zwierzątek nawet nie próbuję. Nie ma szans i znaczenia. Wiem za to, że namierzyłam miejsce ich spotkań. Zdobiły kilka kamieni. To tutaj bawiły się z wodą w chowanego. Wygrzewały się na słońcu, gdy fala ustępowała. Dawały nura, gdy H2O stwierdzała, że chce chwilę dotknąć dalej brzegu. Wodę dzisiaj nosiło, nie potrafiła usiedzieć na miejscu, za to one w bezruchu, nie zmieniały swojej pozycji. Majestatyczne. Tutaj były bezpieczne. Wiedziały, że nikt na nich nie nadepnie. Woda i jeżowce. Następna po drzewach i skałach symbioza. Zapytacie: Jak to? A tak to. Przyuważyłam rzecz nietypową. Czarne sztywne i bez skazy kolce wodnych zwierzątek rozczesywały wodę raz za razem. Dzieliły na chwilę jej zbitą strukturę na jednolite pasma przypominające długie włosy syren. Turkusowa woda, nie chcąc być dłużnikiem, masowała je wokół bardzo delikatnie. H2O oraz najeżone czarne jak węgiel, błyszczące jak lustro piękności. Następni co bez siebie żyć nie mogą. Mogły tak bez końca, a ja bez końca mogłam się temu zjawisku przyglądać.

Odlot
Popatrzyłam nieco w górę. Wielkie drzewo z ogromną koroną rozpościerało się tuż obok. Jego igły błyszczały w słońcu. Ostatnie bardzo mocne promienie słońca bawiły się w berka między gałęziami. Rozświetlały każdy zakamarek. Piękne wyszłoby zdjęcie, a jednak po aparat nie sięgnęłam. Pomyślałam: Zrobię potem. Czasami na później odkładam. Jak na tym wyszłam? To za chwilkę. Zamknęłam oczy. Wszystkie myśli schowały się gdzieś po kątach. Czyżby chciały odpocząć? Ucieszyłam się. Pozostałam tylko „JA”. Moje ciało odbierało bodźce z zewnątrz. Wrażliwe czuło każdy dotyk najmniejszego wiatru. Muskał po stopach i plecach. Na czole usiadło jakieś zmęczone lataniem stworzenie. Gilgało. Takie chwile warto przeczekać. Skupiłam się na odgłosach. Prawie wsłuchałam się w oddech jeżowców. Za chwilkę uciążliwego skrzydlatego uparciucha muchą potocznie zwanego, już nie było. Potem już było tylko „NIC”. Pozostała czujność. Jak długo? Tyle ile trzeba. Otworzyłam oczy. A raczej to one zdecydowały, że chcą się już otworzyć. Ponownie popatrzyłam na drzewo. Roślina nabrała ostrości. Żyło jak wszystko dookoła łącznie skałami, które nam się często martwe wydają. Zabawy światłem już nie było. Żyło, ale spało. Na zdjęcia było za późno. Czasami chwile pozostają tylko w naszym wnętrzu. Sercu i pamięci.
Rozglądnęłam się dookoła. Było mi po prostu dobrze. Wróciłam tam, gdzie dużo głosów radosnych i ludzi. Tam, gdzie życie tętni inaczej.

Wg Wojciecha Eichelbergera sekret nasycenia tkwi w jakości i głębokości przeżywania chwili, a nie w liczbie zaliczonych podróży. Często o tym zapominam. Jeszcze częściej staram się o tym pamiętać.

Dodaj komentarz