ZAMCZYSKA CONTRA UROCZYSKA 5/7

PAŁAC PAKOSZÓW BEZ PLANOWANIA
To historia dla tych, co tęsknią za spokojem. Dla tych, co mniej przez chwilkę rządni są przygód szalonych.

Takie miejsca wielu uwielbia. Jedziesz, widzisz, zatrzymujesz się. Takie wnoszą w nasze życie nie mało. Niebo pokryły szare chmury. Miejscami słoneczko się jeszcze przedziera. Kap. Kap. Ciepłe drobniutkie krople deszczu zawitały w miejsce, gdzie moje stopy dotykają ziemi. Po drodze musnęły miejscami człowieka po ciele. Kuta brama a w oddali pałac. Do niego prowadzi długa aleja różana. Gwiazdek przy wjeździe dużo. Dla osobistości obiekt? Pierwszemu rzutowi oka nie ma co wierzyć. Ciekawość czasami popłaca. Idę. Wielka połać trawy po lewej, jeszcze większa po prawej. Róże suszę przetrwały. Delikatne, a jednak wygrały. Wśród winorośli kilka stolików. Główny gościem jest tutaj dzisiaj spokój. Przy stolikach ja i jeszcze kilka osób. Spokojne rozmowy wtapiają się w odgłosy przyrody. O Matulu! Słyszę swój oddech. Kap. Kap. Tym razem dźwięk dobiega z pobliskiej fontanny. Jeden kamienny łobuziak drugiemu wodę na głowę wylewa. Obaj stworzeni przez zdolnego artystę, który nie odpuścił żadnego detalu. Kropla spada leniwie po ciele trzeciego malucha i ląduje na błyszczącej tafli tuż przy brzegu kamiennej szarej wielkiej misy. Potem następna i jeszcze jedna. Łączy się z kroplami deszczu. Kap. Kap. Powtarzające się odgłosy i już jestem jak w transie.
Wróciłam do stolika. Nad głową wiatr poruszył wielkim parasolem. Ten umieszczony na jednym przegubie pokiwał się i pohuśtał jak baletnica w tańcu. Przed oczyma przeleciało cosik utkane z pajęczej sieci. Białe jak śnieg i delikatne jak mgiełka. Żadna waga nie byłaby w stanie tego zważyć. Jak zabłąkany aeroplankton co świat przemierza wzdłuż, wszerz i w poprzek, prowadzony bezwiednie.
Jakby cień Anioła przemknął. Przypomniał mi się obraz „Babie lato” Józefa Chełmońskiego. Wypisz wymaluj, chociaż do prawdziwego wrześniowego jeszcze troszkę czasu. Tylko na trawniku chłopki o grubych rysach brakuje na wielkiej zielonej połaci. Bosej o nie za czystych stopach, w skromnym nieco odzieniu. Zerknęłam na siebie: Zza głowy głos – „Tylko o tym nie myśl”. Nad głową przeleciał klucz ptaków. Ciszę przerwał dźwięk spadającego i uderzającego o kamienne podłoże widelca. W oddali pisało się pasmo górskie. Pani podała delikatną zupę rybną. Przestałam liczyć czas. Są chwile, w których doceniamy to, co najmniej istotne. Kiedy jesteśmy w stanie wsłuchać się w siebie. Widzieć to, co ucieka na co dzień. Doświadczać siebie właśnie w takich miejscach, wam życzę.

„Nie widziano tego, co było w nim najistotniejsze: prawdy, surowości widzenia, siły przekonywania, krajobrazu pałającego słońcem i soczystością barw, urzekającej młodości dziewczyny, oddanej zabawie ogromnie prostej i wdzięcznej”.
Witz, Polscy malarze, polskie obrazy, Warszawa 1970.

Dodaj komentarz