Dzień czwarty
Piazza San Marco
Za oknem tubylec do pracy podąża i wesołą piosenkę jak z jakiegoś musicalu podśpiewuje. Warto teraz w miasto ruszyć. Teraz budzi się weneckie życie na nowo.
Na moście Rialto pusto. Wczoraj wszyscy patrzyli przed Siebie oparci o kamienną poręcz. Dzisiaj Rialto odkrywa przede mną swoje tajemnice. Wyrazy miłości we wszystkich językach. Imion setki. Daty i znaki, o których tylko przechodzień – rzeźbiarz, wie, co znaczą. Tutaj naprawdę trzeba się postarać. Kamień wiekom się nie daje a co dopiero turyście.
Kierunek Piazza San Marco. Dla Was. Zanim dzwony dziewiątą wybiją i zrobi się nagły wysyp wycieczek. W drodze mijam kilkukrotnie wielkiego śliniącego się psiaka, który fioletową piłeczkę z pyska co rusz upuszcza, dając znak, żeby pan się zatrzymał. Gdzie on tu sika, nie mam zielonego pojęcia. Wiem, jednak że z naturą się nie polemizuje i jak przychodzi pora, to przeproś, nie ma. Nagle wychodzę w samym Centrum wielkiego założenia.
Przeżyj to ze mną. Zamknij oczy. Zobacz.
Tylko kilka osób. Knajpki dopiero co oczy otwierają. Obrusy na stolikach zapodane. Ich biel w słońcu błyszczy. Setki czerwonych żółtych i niebieskich krzeseł piękny widok zawdzięczają otoczeniu. Kolorem dominują. Wyglądają ładnie, bo i tło im sprzyja. Z wielkością elegancją monumentalnością tutejszych założeń nie konkurują. Jakoś się plastik z kamieniem w Wenecji dogadują.
Oglądam szczegóły. Jest tego multum. W rzeźbach i malowidłach bez liter całe historie można godzinami czytać. Samemu dochodzić prawdy. Zapamiętywać to, co nas urzeka. Zapychać głowę cyframi, tylko gdy masz potrzebę, w przeciwnym razie nie warto.
Obok mnie słyszę rodzimy głos. Przewodniczka Polka zaczyna opowiadać o tutejszej wodzie. Tyle centymetrów było, Tyle będzie za godzinę. Sumami matematycznymi operuje. Maturę zdałam, ale niewiele zrozumiałam. Chyba do grupowych wycieczek nie nadaję się zbytnio. Są kałuże, a potem ich nie będzie. Po co mi więcej. Wystarczy, że pewnego wieczoru widziałam przy Canal Grande, co przypływ robi z tym miastem. Woda wpływa do domostw. Jest zagrożeniem.
Wycieczka pojawiła się nagle i nagle zniknęła. Niech Sobie biegnie dalej, ja jeszcze chwilkę zostaję.
Patrzę na historyczny plac, gdzie ptaki taplają się w wodzie, dzieci siadają na rzeźby, a mewy jedzenie podkradają. Na ludzi wschodu, którzy uzbrojeni po uszy w nowoczesny sprzęt mają w naturze wszystko i wszędzie nagrywać. Na czyste niebo. O placu i bazylice możecie wiele doczytać lub zobaczyć sami, jeśli stwierdzicie po zdjęciach, że warto. Osobiście polecam być, oglądać, dotykać, nasłuchiwać, wąchać. Poczuć samemu to miejsce. Na spokojnie bez pospiechu.
Oho! Wody się opiłam. Natura woła. Rozumiem chyba, co czuł pies stojący na środku betonowego placu. Pod lampą mu nie pozwolono. Zmykam. Zwieracze wołają. Siku. Siku! Za chwilkę wracam.
Na jedno z najsłynniejszych miejsc Piazza di San Marco wracam w samo południe. Wyczytałam, że przewija się tu 20 milionów turystów rocznie. Wierzę. Będąc tutaj, również się przecież dokładam.
Ludzi jak mrówek. O rety. Po pietach drepcą. Sprzęt w postaci kamer, aparatów fotograficznych i telefonów odpalili. I ciągle mówią. Zagłuszają szum wody. Zdjęcia robiącym zdjęcia pstryknęłam i idę dalej. c.d.n