Baloniku nasz malutki rośnij duży okrąglutki

Tak w ogóle to zdarzenie nie miało mieć miejsca. Nie było planowane. Przytrafiło się nagle. Samo przyszło. W dniu, gdy już myślałam, że nie przytrafi się nic miłego. Wzięłam z otwartymi rękami, to co mi życie dało. Powiadam Wam, było przefajnie.

Balonowe lato
Dzień zbliża się ku końcowi. Miałam wracać do domu. Wsiadam w samochód. Tuż obok mnie impreza pt. Balonowe lato. Baloniki lubię. Tutaj mam okazję popatrzyć na te powietrzne. Te o których, twierdziłam, że sympatyczne, lecz do życia niewiele potrzebne. Wdzięczne okrągłe, ulotne coś. Wielka powłoka — dawca reklamy.
Na widowisko dałam się zaprosić. Na wielkim miejskim placu obok stadionu zbiorowisko statków powietrznych. Setki metrów materiału leżące na ziemi. Ludzi troszkę, ale przestrzeń jest. Można podejść bliżej. Tam, gdzie nie bronią, często podchodzę.
Gondolki, czy jak nazywają niektórzy kosze, stoją blisko siebie. Niektóre czasze wypełniają się powietrzem. Bydlaki rosną jak na drożdżach na moich oczach. Następne samochody z aerostatami zjeżdżają się zaraz za mną. Jest szybko. Tak ciach — prach i po sprawie. Nie nadążam kodować.
Jakbym akcję ratowniczą strażaków oglądała.
Stoję obok jednego z samochodów. Z wielkiego wora ktoś ładnie złożoną wielometrową płachtę rozwinął. Dobre 20 metrów będzie. Obstawiam, że trochę więcej. Inni kosz z czterema wielkimi butlami z gazem w jego narożnikach położyli na boku. Nikt mnie nie zna, a czuje się, jakbym była częścią grupy. Nikt mnie nie przegania. Dookoła miłe spojrzenia. Stoję bardzo blisko.
Tuz obok mnie wielki wirnik włączono. Pomyślałam: Ale suszara. Na basenie wszystkich na raz by migiem obskoczyła.

W środku akcji
Nagle słyszę męski głos: Może Pani tutaj nogą przytrzyma? Dmuchawa ma tylko nie odjechać. Oczywista sprawa, że się zgodziłam. I już moja noga wózek wirnika, który czasami lubi uciekać przytrzymywała. Czasza zaczęła się szybko powietrzem napełniać, a ja czułam się, jakbym zaliczała siłownię, chcąc okiełznać urządzenie. Oj! Wczułam się w rolę. Tkanina zamieniła się w wielki parasol. Od czubka balonu, dalej ode mnie następna istotka na długiej grubej linie trzymała wszystko w ryzach. Gdyby ten grzeczny, ułożony, piękny balonik, chciał zrobić psikusa, nie byłoby gadania. Nagle do środka jakaś pociecha będąca z załogą wleciała. Jeden z urzędujących sprawdził w środku materiał. Kiedy wyszli, w ruch poszła zapalniczka. Pojawiła się łuna ognia. Bajer. Sekundami robiło się jak w Mordorze gorąco. Taka sauna na świeżym powietrzu. Bajer jeszcze większy.
Podczas całej akcji przesympatyczna z buzi kobieta, uśmiechała się przy każdej nadarzającej się okazji. Jakby chciała zapytać: Dobrze się Pani bawi? Jakby chciała potwierdzić, że jestem tu mile widziana. Jakby chciała rzucić słowa: Zobacz. To mój świat. Piękny. Nieprawdaż?
Bardzo miło jest, czuć się częścią takiej grupy. Bardzo miło zaznać czegoś nowego. Liznąć świata bez silników, przemierzanego w wiklinowym koszu, gdzie można wczuć się w postać Calineczki.
Na czole pilota ubranego w czarny kombinezon, pojawiła się kropla potu. Nie pamiętam do końca wszystkich twarzy, nie przypominam sobie, kto jak był ubrany. Zbyt mało było na to czasu. Zapamiętałam tę jedną kroplę potu i wszystkie uśmiechy na twarzy. Pełną werwy kobietę i równie aktywnego, aczkolwiek emanującego spokojem pilota. Łuny światła dookoła. Mocne odgłosy ulatniającego się z wielkich dysz gazu. Niskie dźwięki jakby smok z jaskini ogniem co jakiś czas zionął. Mnóstwo kolorowego materiału. Uderzenia ciepła w i tak już ciepłym nagrzanym po całym dniu od słońca powietrzu. Emocje związane z samym rozkładaniem oraz zaangażowanie i organizację do pozazdroszczenia. Radości tych, co latają, że pogoda dopisała. Tym ludziom tak niewiele do szczęścia potrzeba. Stałam zaskoczona. Nagle wirnik przestał się kręcić. Balon już stał grzecznie w pionie. Kosz kilka centymetrów nad ziemią unosił się z gracją. Aerostat był gotów do lotu. Wszystko to raptem w kilka minut. Byłam tam w samym centrum. Uwierzycie? Tak nagle, tak nieplanowanie, tak zjawiskowo. Wiecie? Ja już nawet nie musiałam lecieć, mnie już było dość dobrego. Spanie i ziewanie odeszło. Pojawiły się endorfiny.

Wpis ten dedykuję miłej Pani o imieniu mi nieznanym, która potrafi rozmawiać, uśmiechając się tylko. Która podzieliła się w trakcie całej akcji wiedzą mi dotychczas tajemną. Tej, co balon ma zawsze pod ręką i własnym zamiłowaniem potrafi innych zarażać.
Piszę o tym, aby zachęcić wszystkich:
Łapcie szczęście za ogon. Szanse wykorzystujcie, nowego próbujcie. Szukajcie osób, które kochają inne, które przyjmą Was z otwartymi rękami, dadzą dotknąć i nieznanego życia pokosztować. Tak za drobną pomoc czy po prostu zupełne free.

Zanim zaczniemy robić cokolwiek, warto zapoznać się z całą oprawę. Przekonałam się o tym dzisiaj. Zanim dotknę nieba, doświadczyłam równie wielkich radości. Sam lot balonem można porównać do wisienki na torcie. To szczytny cel. Inauguracja. Pamiętajcie jednak, że to w torcie najlepsze smaki i doznań przy nim najwięcej. Wisienka jedna a tort po drodze duży. Do wisienka czasami droga daleka. Nią również warto się cieszyć.
Czy kiedyś polecę balonem? Rano powiedziałbym: Nie ciągnie mnie. Wieczorem oznajmiam: Oczywiście. Zanim jednak to się stanie, w przygotowaniach osobiście poproszę o udział. Tego, co przyjemne nikt mi już po dzisiejszym dniu nie odbierze.

Noc mnie tu zastała. Wracam. Będąc już w większej odległości, obracam się za Siebie. Jeden balon przy drugim, ocierają się delikatnie o siebie. Każdy innego koloru. Wszystkie wypełnione naturalnym pomarańczowo — żółtym światłem. W nocy robią na mnie dużo większe wrażenie niż w dzień. Fukają i zioną ogniem, żegnając w ten sposób. Nie zostają mi od dzisiaj obojętne.

Dodaj komentarz