Coldplay na Narodowym bawi się w kolory

Późną nocą czytam z rockowego koncertu recenzje. Zamykam oczy. Moje wspomnienia wracają. Zabieram Was na show, którego powtórzyć rzeczą wręcz jest niemożliwą. Zapraszam na przedstawienie widziane, podsłuchane i obwąchane. Obiecuję, że nudnych tytułów nie będzie wiele, za to dużo o kolorach, przystojnym ponoć wokaliście i najmłodszej uczestniczce. O Stadionie Narodowym troszkę, bo tez zrobił miłe na mnie wrażenie.

3 godziny przed koncertem
Leżę na poddaszu w jednej z warszawskich kamienic. Do starówki stolicy piechotką raptem kilka minut. Przez małe białe okienko wpadają promienie mocnego letniego słońca. Wyłapują je sprytnie wszystkie białe zwisające luźno rolety. Wpatruję się w równie bielutki sufit. Wsłuchuję się w odgłosy dobiegające z tutejszej uliczki. Od granitowej kostki odbija się dźwięk końskich podkutych kopyt. Wyglądam ciekawa na zewnątrz. Liczne knajpki wyszły na ulicę. Przy stolikach rozmowy takie o wszystkim i niczym jak to w niedzielne ciepłe popołudnie. Pachnie kawą i rozgrzanym miejskim powietrzem. Za chwilkę wyruszam UBER-em, bo tak szybko i przyjemnie. Nie słyszę na jedno ucho. Chwilowy defekt. Czy będzie to miało jakiś wpływ na odbiór samego koncertu znanej brytyjskiej grupy Coldplay? Nie sądzę.

O Narodowym słów kilka
Mimo że
przejeżdżałam tędy wielokrotnie, w środku Stadionu Narodowego w stolicy nad samym brzegiem Wisły jestem po raz pierwszy. Jakoś tak wcześniej nie było okazji zaglądnąć bliżej. Sympatyczne miejsce. Pamiętam moc protestów i krytyki, gdy założenie powstawało. Wewnątrz w pierwszej kolejności urzeka mnie konstrukcja. Tony żelastwa wiszące w powietrzu nad głowami zawsze robią na mnie ogromne wrażenie. Pamiętajcie: Nawet jeśli coś wygląda na delikatne, przy tak wielkich rozpiętościach ma swoją wagę i przekroje. Mocnych nie ma. Wierzcie lub nie wierzcie, sprawdzić zawsze można.
W górze moją uwagę przyciągają również materiałowe żagle na części zadaszenia. Mają w sobie tyle ciepła i delikatności a w dodatku jak niewielu sposoby, aby utemperować światło.
Przez otwarty dach widać niebo a po nim delikatne jak mgiełka przemieszczające się chmury. Patrzę niżej. Czerwone wygodne fotele pięknie komponują się z jasnym materiałem nad głowami, grafitem pokrowców nieaktywnych sektorów za sceną, czarnymi masztami z nagłośnieniem, żółtymi kamizelkami służb informacyjnych i kolorowym tłumem. Ten zlał się w całość. Dziesiątki tysięcy malutkich główek wygląda jak końcówki od szpilek.
Scena wyważona. Po bokach fikuśne ekrany, przypominające starożytny kwiat życia, który pojawia się często w twórczości zespołu. Począwszy od logo po motywy na ciuchach i instrumentach. Na środku kolorowo i bąblowo. Zerkam na centrum. Płyta główna już prawie pełna. Ktoś zdjęcia robi, ktoś inny nagrywa, chociaż na scenie nic się jeszcze nie dzieje. Przecież trzeba dać znak tym, co nie wiedzą, że się jest akurat w takim miejscu. W dobie Internetu, telefonów typu smartphone i SNAP-chatów to wręcz nieodzowny element.

Wielkie oczekiwanie
Tak sobie siedzę i czekam. Półmrok. Pierwsze reflektory poszły w ruch. Nie dość, że głucha jestem, to jeszcze mnie oślepiły. Pięknie. Kaleka ze mnie coraz większa. Nie szkodzi. Podobno wokalista Chris Martin jest przystojny. Trzeba to sprawdzić. Czucie jeszcze jest i węch. Wierzę, że wzrok poprawi się lada moment.
Ja czekam, a tymczasem technicy sprawdzili efekty mgły. Osobniki różnej płci, narodowości i w różnym wieku zaczynają pogwizdywać. Emocje rosną. Zachodzi słońce. Na najwyższych trybunach pojawia się pierwsza tak zwana fala i oklaski tych, co akurat fali nie robią. Teraz na mnie kolej. Opuszczam Was na sekundę. Wstaję z rękami do góry. Siadam. Jakoś trzeba sobie czas oczekiwania zabić. Do opisu wracam.
Rozhulała się tutejsza publika. Fale się zgrały. I to wszystko bez słów. Zaczęło się od jednego człowieczka, a skończyło na dziesiątkach tysięcy. To jest jak zaraza. Gdyby tylko takie nas nękały epidemie. Na koniec dołączyła Płyta. Znaczy ci, co na samym środku będą oglądać na stojąco. Pierwsza fala, druga, końca nie widać. Czy kiedyś nastąpi? Tak. Gdy na scenę wyjdzie czterech wspaniałych: Chris, Jonny, Guy i niejaki Will.

Godz. 20.45
Nad płytą nagle zaczynają latać kamery. Na niewidzialnych wręcz linkach śmigają we wszystkie strony i obracają się wokół własnej osi. Tańczą, wręcz jakby chciały zwrócić na siebie uwagę. Nadaremnie. Ludziska patrzą w inną stronę. Zaczyna się Kochani.
Wow! Szacunek dla Coldplay za punktualność. Co do minutki! Wielcy Niezepsuci. Tak nazywam tych, co szanują Uzdolnionych inaczej. Mgły na scenie i aria operowa otwierają przedstawienie.
Po minucie stadion pokrywa cała paleta kolorów. Po dwóch minutach wszyscy stoją. Wychodzi on. Chris. Główna postać tego zamieszania. Pod szafirowym T — shirt biała bawełniana koszulka z rękawem ¾. Obie mniemam, posłużą do przecierania mokrej głowy i czoła. Na nogach kolorowe charakterystyczne trampki. Pomarańczowe podeszwy, różowe sznurówki, dużo niebieskiego. Dodatki w postaci kolorowego paska i równie kolorowej rzemykowej bransoletki. Cacy. Na tyłku jeansy. Dziury równomierne po bokach. Jakby ktoś dziurkaczem w równych odstępach zrobił. Takie inne niż zwykle. Na portkach również troszkę kolorowych kwiatowych akcentów. Słowo kolor będzie się często dzisiaj powtarzać. Czuję to.
Pachnie mgłą i powietrzem znad Wisły. Podłoga zaczyna tętnić. Stwierdzam, iż wokalista niczego sobie.
Czy Chris jest faktycznie przystojny? Kwestia gustu. Na pewno wysportowany. Już na samym początku wybiega sprintem ze sceny prawie do połowy płyty głównej. Na trzecim kawałku pot go oblewa. Nie dziwne, bo rusza się, wije i skacze. Młodzież twierdzi, że: Jak na swój wiek, nieźle Sobie radzi. Że co myślę? Ach te nastolatki, nie wiedzą, że niedługo i ich dopadnie.
W powietrze w tym czasie wypuszczają „ptaki”. Niebieskie, zielone, fioletowe. Miliony drobnych papierowych osiadło na głowach tych, co na środku. Na wielkich ekranach również skrzydlata zwierzyna. Oczy mam dookoła głowy.
Wyobraźcie Sobie, że ktoś obok Was, do worka wyzbierał czystą nieskażoną tęczę, a teraz obdarza nią w różnej postaci wszystkich co dookoła. Dzieli się z wami kolorami, a wraz z nimi wielką radością. Upajam się chwilą.

Pierwsze pół godziny
Cóż mogę powiedzieć? Efekty wizualne zaskakują od początku. Z ust wokalisty pada spontaniczne, polskie: Dziękuję. Już wiem, dlaczego na wejściu zaobrączkowali mnie na fioletowo. Na kolejnym kawałku zrobiło się ciemno. Widownia zaświeciła całą barw paletą.
Już wiem, że kolorowo będzie, być musi, bo takie jest całe Colplay.
A co z dźwiękiem? Stwierdzam, że wszystkie barwy tego świata nie są w stanie zdominować dobrej muzyki. Do mojego sprawnego ucha wpadają słowa piosenki „Paradise”, wypływające z ust znanego na całym Świecie faceta. Ten tytuł akurat łatwo mi zapamiętać. Tytułów tyle. Nad tytułami nie panuję. Ciężko mi je spamiętać, ale czy one mają takie znaczenie? Cała sala śpiewa. Ja nucę. Cała sala skacze. Wszyscy w rytm muzyki i kolorowych nitkowatych laserów. Taki jest efekt dobrego utworu.
W połowie koncertu Stadion nieco cichnie. Ze środka płyty słychać słowa następnej piosenki.

Wolno, szybko, szybko, wolno
Szybko, wolno. Wolno szybko. Pogubiłam się. Chłonę ogólnie klimat tego miejsca.
Wyobraźcie sobie tysiące rąk podniesionych w górze. Na każdej kolorowe ledy migające jak na świątecznych choinkach. Popatrzcie na właścicieli tych rąk podskakujących w rytm mocnej muzyki. Zerknijcie na dłonie, które przy wolnej melodii falują jak puchate owoce mleczy poruszane lekko przez wiatr. W nocy białe, drobniutkie światełka migające na dłoniach publiczności przypominają świetliki. Odbijają się w częściowo przeszklonym dachu.
A teraz rozluźnij się, proszę. Zamknij oczy na chwilkę. Teraz jest wolno. Na niebie gwiazdy. Pasują jak ulał do tego miejsca. Wiedziały, kiedy przyjść. Dołączyły do całej reszty świecących na Narodowym.
Nagle światełek nie ma. Nie śpij. Na scenie jeden mocny kolor, różne odcienie przybiera. Było biało, teraz czerwone smugi piszą się na żaglach dachu. Piekło? Nie. Teraz jest szybko. Wróciły mocne rytmy, tym razem z gitarą. Nadążasz? Mnie jest trudno.

Chris Martin
Chris gra na wielu instrumentach. Gitara to jego siostra przyrodnia zaś pianino jest jak brat bliźniak. Uzdolniony? Tak twierdzę. Oprócz głosu, sprawnych palców i całego ciała, potrafi wprowadzić ludzi w pozytywny stan. Umiejętność do pozazdroszczenia. Nawet nie wiem, kiedy zmienił koszulkę na białą. Na niej wydruki przypominające kwiatowe hafty. Ze spodni wystaje polska biało — czerwona flaga. Cała stadion śpiewa, cały również tańczy. Chris skacze, tupie i kopie w powietrzu. Na drugą połowę zostawił te weselsze kawałki. Piszę tylko o nim, ale pamiętajcie, bez pozostałej trójki z zespołu nie byłoby tego wszystkiego.

Bliżej końca
Następny utwór. Nie liczę, który to już. Na płycie pojawiają się w następnej kolejności, setki olbrzymich jak piłki do ćwiczeń balonów dodatkowo rozświetlonych przez reflektory. Fruwają nad głowami odbijane przez ludzi. Poczułam się jak na wesołym miasteczku. Potem na Narodowym robi się znowu ciemno. Bardzo ciemno a do tego cicho. Wszyscy nasłuchują, ale mało kto widzi, jak artyści przechodzą przez płytę wśród masy fanów i fanek. Sprytnie. Znaleźli się w zupełnie nowym miejscu na zupełnie nowej scenie. Na koniec grają jeszcze kilka kawałków. „In My Place” to drugi tytuł, który utkwił w pamięci. Efektów nie ma. Jest gitara, lekkie żółte światło i Ich czterech. Czuję się jak w kameralnej Sali gdzieś w małym miasteczku, z tymi, co do małych przyjeżdżali, ale pewnie dawno temu.
Odwracam się. Za mną malutka pucata dziewczynka o blond nieodczesanych włoskach z jaskrawo zielonymi słuchawkami na uszach. Trzymając małego brązowego misia pod pachą, prawie cały koncert wpatrywała się w kolorowy show. Dzielna mała bestia.

Finał
Płytę zaśnieżyło. Ot tyle. Konfetti jak śnieg jest wszędzie. Mała istota ze swoim misiakiem zasnęła słodko. Słów zabrakło. Wyszłam ze wszystkimi, oddając wcześnie należące się grupie brawa. Bisy były niepotrzebne. Jakby ludzie wiedzieli, że nic im nie było żałowane, że było dużo, nawet w nadmiarze. Coldplay dał z siebie wszystko. Wydał mnóstwo na to, żeby było bajkowo.

Wstaję rano. Za oknem cicho. Promienie znowu roletę atakują. Ona się nie daje. Jakby nic nie było, a jednak tyle się wydarzyło. Zapamiętam. Spisałam ten wieczór na karty bloga, bo warto. Do koncertów na żywo na Narodowym i nie tylko zachęcam.

 

Jeden komentarz do “Coldplay na Narodowym bawi się w kolory”

  1. Niesamowity, kolorowy, świetlny spektakl! Niezapomniane chwile, warte przeżycia! Coldplay stanął na wysokości zadania. Cieszę się, że mogłam również współuczestniczyć w tym wydarzeniu 🙂 a opis pozwolił na powrót do tych wyjątkowych chwil, dziękuję!

Dodaj komentarz