2000 metrów w górę, 2000 w bok, 2000 metrów w dół. Łatwo zapamiętać. Czyli mówiąc prościej: Dość wysoko a trasy długie i szerokie. Chopok wita. Pierwszy wjazd.
Szczyt góry znikł wśród chmur w kolorze dymu, który pamiętam z kuchennych widoków, gdy cosik się przypalało za mych młodzieńczych czasów, czyli jeszcze tak niedawno. Do tego ponury widok, który odpala myśl: Oho! Katastrofa. Bida. I na co i po co ja tutaj. Do tego zza góry zapach smażonej kiełbasy z dużą zawartością papryki.
Patrzę pod nogi. Biało, bardzo biało. Patrzę przed stopy odziane w ciężkawe buty. O cholibka czyżbym królika przejechała i tylko długie jego uszy ocalały? Nie. Nie. Na moich nogach spoczywa sprzęt z dawna już zwany narciarskim. Zaczyna się biała frajda. No powiedzmy. Gdzieś obok rozmowa dwóch kawalerów. Jeden wielkie oczy robi, drugi jeszcze większe. Pilnowałeś mi deski? Pilnowałem jak swojej. Ktoś podszedł i z deską odszedł. Pilnowałeś nie mojej? I już obaj się śmieją.
Kocham te klimaty. Kiedy patrzę na młodzież i dzieciaki w niedopiętych kurtkach, podwiniętych spodniach od nogawek i rękawiczkach ubranych na opak. Śmigają bestie, aż trudno ich dogonić. W śnieg, mróz, deszcz, zawieje. Po muldach miejscami lodzie a miejscami błocie. Białych świeżych zwałach puchu, który właśnie napadał i prawie po trawie, bo i tak bywa. Dorośli oczywiście w niczym nie ustępują.
Na krzesełkach gdzieś pod niebem toczą się rozmowy o ulubionych okularach czyjejś żony, które nie koniecznie narciarskie, jednak długo rozmówczyni służyły. Ulubione i takie z teledysku kultowego zespołu Kombi. Pamiętacie co niektórzy? Przyglądam się reszcie gawiedzi. Oczywiście są tutaj i tacy co przywiązują wagę do sprzętu i marki, jednak większość to Ci, u których myślenie: Byle w tyłek zimno nie było, nosy nie poodpadały i dawaj w dół, chociaż w dół nie zawsze tak lekko. Czasy na pokaz jakby się skończyły.
Pierwszy zjazd, drugi i trzeci. Kolejki i pełne kanapy. Na stokach starsi, młodzi i takie coś małe co dopiero od ziemi odrosło, zamiast pionu się trzymać już pochyłego żądny. Nieopodal stoku ciekawy widok. On i ona. Para. Ona na „jabłuszku zjeżdża” i śnieżne kule na bałwana toczy. Radosna, dużo w niej z dziecka. On w tym czasie zdziwiony i w telefon na mrozie wpatrzony. Kto więcej skorzysta? W innym miejscu sanki prym wiodą. Przypomniały mi się moje początki przygód i dochodzenia, jak to na górę wjechać i jak z niej z największą frajda zjechać.
Dzisiejszy dzień podsumowuję: Muldy, muldy, muldy. Tak ich było dużo, że zamiast narzekać, przyjemnością się stały i jednym wielkim wyzwaniem, a w ostateczności satysfakcją. A potem padłam i już nie powstałam, aż do dnia następnego. No może jeszcze na chwilę dla słów tych nakreślenia.