Dzień dobry Państwu
Pani na scenie mocno przeciąga słowa, mówiąc lekko przez nos. Witamy w Malińcu. Między słowami zęby zaciska, co by „Ee” się nie przedostało albo nie daj Boże wstydliwe w tym fachu „Yy”. Swojsko się robi, a jednocześnie tak profesjonalnie.
Dla Pana mam coś mocniejszego. Gdzieś za uchem dobiega. I jeszcze: Dekoracji Kochani nie zjadamy! Słyszę od obrotnej Pani i zerkam nieco w górę na ozdoby z gałęzi, na których wiszą grona i czerwona jarzębina. Dalej: Ta kasza umaszczona z boczusiem to palce lizać. Niezła jest. Szkolenia z zaradności w codziennym życiu na tysiąc procent ma zaliczone. Oj! Sprzedawać kobitki to tu umieją i ta z różowymi paznokciami co całą noc piekła i ta z perłowymi, długimi koralami.
Dzień Karpia
W Malińcu króluje ponoć Karp. Jak dla mnie to gryczaki i jaglaki, ciasta ze śliwką i żubr, ale ten bardziej na obrazkach. Zjadam i dokładkę biorę. Brzuch mi nadyma jak balon. Wodę piję, bo gorąc. Ludzie degustują, oj degustują dużo mocniejsze trunki. Chociażby żurawinówki na bimbrze ważone. Obok grzecznie przetwory sprzedają i napis „Polska smakuje”. Oj jak ona smakuje tylko tam za zakrętem.
Wokół rowery. Są wszędzie. Te pod płotem, na ziemi od przypadku rzucone i te pod tujami. Bo nie jeden co moja grupka wpadł na przejażdżki pomysł.
Krótka rozmowa o dziecięcych zabawach z takim co pół życia na rowerze spędza i spacer po straganach. Pistoletu, rewolweru metalowej zabawki o nazwie „Precyzja”, gdzie z dzieciństwa nieco więksi chłopcy pamiętają, nie wypatruję. Za to kolorowe wiatraczki balony z helem i pierścionki prawie jak zaręczynowe błyszczące w promieniach słońca, a i owszem.
Czerwone wielkie wozy zjechały się z okolic. Bez chłopców ognia znawców, nie obejdzie się. Nie na takiej imprezie. Stojący na środku drogi strażak, na przekupkę w jasnym kapeluszu spogląda. Głos niesie się na obrzeża: Jeszcze nic nie wypiła, a już ją nogi noszą. Znają się jak nic i w żart wiele potrafią obrócić.
Ów Pani pod jarzębinami, tańczy do słów: Czarodziejko czaruj, czaruj i miłości mi nie żałuj. Tańczy również dla strażaka.
Marvel
Jestem sama, żądna tańca, a tutaj przy stole męskie rozmowy o trunkach i alkomatach co wiele mają z nimi wspólnego. Dobrze, że jeszcze taneczne Bieszczady w pamięci. Na scenie Marvel króluje. Okularki lustrzanki błyszcza we wszystkich kolorach. Niebieskie portki. Taki wręcz „helegancki” i ułożony. Dla wielu przystojniak. Przy stoliku zwykłe rozmowy:
On śpiewa.
– Nie on! To playback.
A nigdy w życiu.
– Na żywo jak nic.
O jak ja lubię to męskie przekomarzanie. Dopatruję się. Marny ze mnie znawca małego kłamstewka. Odpuszczam. Playback nie playback co to za różnica. Muzyka dudni na środku nieużytków. Jest moc. Smutno, gdyby jej nie było.
W Malińcu w wielu miejscach GPS nie działa. Wszystkie inne cywilizacyjne dziady podobnie. Komary pod parasolami milkną, bo im gorąco. Cale ławeczki ruszają się i to nie przez owsiki. Bardzo głośno.
Mało jeszcze tych, co po niedzielnym obiedzie przyszli, i co kościół wcześniej zaliczyli. Sami mieszkańcy zejdą się, podejrzewam dopiero wieczorem. Na razie królują w głównej mierze rowerzyści, znawcy motorów, strażacy i jeden traktorzysta.
Ludzi mało. Na środku miejsca, które polem jest na co dzień sąsiada, Harley tańczy i jego dziewczyna. Czarne skórzane spodnie i twardy wysoki but i ten specyficzny zapach zdobywców szos. Jest tutaj ich kilkanaścioro. Ile oni mają luzu w sobie. Wiek niejednemu włosy już popiołem przyprószył a oni ciągli marzyciele w kurzu i decybelach spełniają swoje marzenia.
Malińcowe widoczki
Pytam kolegi, bo nie w głowie mi liczenie. 34 km mam już za sobą. Jeszcze powrót. Rozkładam się na trawie. Niebo płynie. A może to raczej chmury się przemieszczają? Jeden pieron. Marvel dalej śpiewa. Przekręcam lekko głowę. Pomiędzy źdźbłami traw w oddali linia drzew i rzeczka płynie. I las chłopaków co stróżką żółtego płynu znaki kręcą w powietrzu, aż ten na ziemie upadnie. Albo równym rytmem. Na tym się nie znam, ale ile facetów tyle technik. Uwaga: Nie podglądam. To oni mi w plan weszli. Sikać właśnie tam przyszli. Toi Toia nie wypatrzyłam. Radzą sobie, więc jak mogą. Zamykam oczy. Na scenie buzia prowadzącej się nie zamyka. Po to tu jest. Troszkę ciszą lasu się zachwycam. O cholibka, zapomniałam. Tak wiem, miało być o rowerach. No to na nich czas teraz.
Czas powrotów
Wstrzelić się w termin. To najważniejsze. Nie zawsze się udaje. Dzisiaj tak i ani sekundy nie żałuje. Zanim dotarłam do miejsca, gdzie zaczynałam, nowe trasy i plany kłębiły się już w głowie. Wróciłam do domu. Zsiadłam z roweru. Ups! Nogi odmówiły posłuszeństwa. Jak z waty! Tyłek miałam wrażenie, wyglądał jak ziemia, zanim Eratostenes pomierzył jej obwód. Popatrzyłam w lustro. Dobrze, że to tylko złudzenie. Siku. Ledwo doszłam do toalety. Zwieracze mówiły: Proszę! Nogi – Ani kroku dalej. W końcu ciało się dogadało. Padłam na długo. Rower pokochałam nie od pierwszego wejrzenia, ale małymi krokami. Nawet za bolący tyłek. Ponoć po jakimś czasie się przyzwyczaja. Sprawdzę. A Wy?