Bohaterowie:
Wyspa Bequia, knajpka Whalecorner, Julia.
Julia to polska dziewczyna nasi Julka na nią wołają. Ciekawa jest jej historia. Niebieskooka trzpiotka o ciemnoblond, długich, kręconych włosach, które wiatr po wyspie Bequia rozwiewa, dzisiaj jest, a jutro może już jej tutaj nie być. Drobniutka o miękkim głosiku, którego można godzinami słuchać, co rusz przeplatanym radosnym śmiechem. Trafiła w to miejsce, bo zna swoją wartość. Wysiadła ze statku i wybrała zawód kelnerki, chociaż w głowie i na dyplomach cenną ma wiedzę. Odkryte muśnięte tutejszym słońcem plecy i poreo płynące za nią, kiedy się porusza. Taki widok jawi się jako pierwszy. Opowiada, a ja słucham od niej: O uprzejmości tutejszych ludzi, o biedzie, o mentalności. Ze mną po polsku, z tubylcami po angielsku rozmawia. Po francusku ze znajomą rodziną spod wieży Eiffla. Co rusz ktoś ma dla niej jakiś drobiazg, co jakiś czas całus i jeszcze kogoś przytula, jak bliskiego, którego zna wieki. Miałam pisać o owocach morza, ale Julia to ewenement. Warto się przy niej na chwilę zatrzymać.
Spacer
Bequia to miasteczko turystyczne. Wieczorem knajpki muzyka i drinki. Nie wyróżnia go wiele od innych w okolicy jedna knajpka z Julią i kilka sąsiednich. Ostatnia jest na szczycie góry praktycznie rzut beretem, a z niej piękny widok. Bank, sklep, żaglówki, czyli taka podstawa potrzebna do przeżycia.
Do Julii wracam. Dzięki niej bliżej poznaję francuską rodzinkę. Ich domem jest morze. Dla dzieci jest szkołą, bo do zwykłej szkoły nie chodzą. Czy tak się da? Dla niedowiarków, których buda ich dzieci jak łańcuch na uwięzi trzyma, powiadam: Tak.
Cała czwórka wolnością jest przesiąknięta. Widać to jak na dłoni. Błogość z każdej strony. U chłopaka sztywna czupryna od głowy odstaje. Wygląda jakby na tutejsze kokosy, ktoś trochę rdzy wylał. Na jego buzi wyraźnie zaznaczają się liczne piegi. Taka Pipi Lansztrung w chłopięcym wydaniu. Jego siostra nastolatka jest nieco inna. Długowłosa skrupulatna młodziutka i zdolna. Krucha jak porcelana. Po knajpkach nosi przy sobie zaczarowaną szkatułkę. Tak sobie dorabia. W środku niej to do czego mam odwieczną słabość: ręcznie robione bransoletki z tego, co natura dała. Z drobnych sznureczków za bezcen prawie, z których cenne, bo z duszą przedmioty powstają. Kupuję jedyną na Karaibach pamiątkę, a w niej muszelki z Grecji, kamyczki prosto z Karaibów, skórzane paseczki Bóg wie skąd jeszcze. Pamiątki z duszą z dobrej ręki. Uwielbiam za każdą cenę, stawiam ponad wszystkie z Apart – u.
Bequia to Julia, Julia to Bequia.
Pod stopami miękki, pulchny i ciepły piach się rozściela. W oddali na swojej malutkiej niebieskiej łódeczce z mini silniczkiem odpływa w nieznane francuska familia. Trzech chłopa się przede mną do kąpielówek rozbiera. Rozpiera ich energia. Pomijam pierwszy plan. Sorki chłopcy mnie to nie interesuje. Za wami, albowiem zachód słońca, morze w oddali i następne cudowne kolorami mieniące się wyspy. Opuszczam to miejsce. Bequia to Julia. Dla mnie. Bez Julii Bequia to tylko jedne z wielu cywilizowane miasteczko, które przybliżam wam na zdjęciach. Ona-wolny ptak, który albo tu, albo tam. Czy zostanie tutaj na zawsze? Płynę dalej w poszukiwaniu białego piachu oraz plaż z palmami z billboardów i katalogów. Piratów nie było i nie ma. Wierzę, że czas zrobi swoje.