Mordownia
W Carriacou piękna plaża trochę jak z okładki książki. Lazurowy Brzeg i żółty piach z tych najlepszych najlepsiejszych, chociaż … Człowiekowi zawsze się wydaje, że widzi najlepsze, a następnego dnia spotyka jeszcze coś bardziej zachwycającego.
Stajemy na kotwicy. Zatoka otwarta, ale tutaj robi się nagle cichutko. Wysiadam przy małej knajpce. Cała miejscowość to kilka tysięcy mieszkańców, sklep i długa piaszczysta plaża. No i Mordownia, a w niej Rastafaran, którego palce złote pierścienie zdobią i rum i wódka i piwo i rum raz jeszcze. O! Sok pomarańczowy! Tylko on Ci on raczej do drinków.
Tańczę na ulicy. Muzyka Soca do tańca spontanicznego porywa. Ze mną inni. Niesamowite. Tubylcy patrzą. Rytmy afrykańskie to rozumiem, ale skąd namiastka w piosenkach kultury Indii? Ciekawe połączenie.
W Carriacou w otwartej zatoce wieje tylko od czasu do czasu. Wiatr ucicha nagle, gdy jesteś już zupełnie blisko piaszczystej białej plaży. To tutaj po raz pierwszy zachwycam się Lazurowym kolorem wody, który podpowiada żeglarzom, jak jest tutaj głęboko. Przed samą Zatoką mała wyspa prawdziwa bezludna.
Zamknijcie na chwilę oczy. Połóżcie na ciepłym piachu. Wyobraźcie sobie wodę, której tafla mieni się wieloma odcieniami. Wodę, której ufasz od pierwszego wejrzenia. Której dno wydaje się na wyciągnięcie ręki. Pojawia się na środku ciemnego oceanu a wzrok od niej trudno oderwać. Wraz z nią kremowy piach, który miejscami bieli się w słońcu. Wygląda, jakby ktoś skrupulatnie przesiał go przez drobne sito. Bez skazy bezgrzeszny. Wchodzi w błękit i lazur wody.
Daleko w głąb na tyle, aby stworzyć efekt mieszania się lazuru z kremem. Słońce uwielbia to miejsce i przychodzi się to czasami opalać. Przemyca promienie w każdej szczelinie. Na środku piaszczystej wyspy wyrasta tropikalna zieleń. Najpierw bardziej gęsta i ciemna, jaśniejsza ta, co bliżej brzegu. Pomarzcie jeszcze chwilę w tym miejscu, a jak już wam się znudzi, dołączcie do mnie na Carriacou.
Poza plażą też się dzieje
Spójrzmy na tutejsze dzieci. W morzu nie mają żadnych dmuchańców ani pompowańców. Wyszukanych zabawek nie ma w zasięgu wzroku. Jak i gdzie szukają rozrywek?
Zerkam dookoła. Grupka kilkulatków bawi się w wodzie. Ich śmiechy słychać z daleka. Bawią się tekturowym kartonem, który już dawno namókł od wody. Ciężki, bo nasączony i trudno go unieść w górę. Rzucają nim w siebie i śmieją przy okazji. Karton szybko znika na dnie. Na buziach chłopców mina wykazuje chwilę zastanowienia. Jak w bajce „Pomysłowy Dobromir” nie mija sekunda, a już jest pomysł na nową zabawę. Biegną wzdłuż brzegu. Mają charakterystyczną budowę. Długie ręce i jeszcze dłuższe nogi. W bieganiu jak wielu o czekoladowej skórze robią światowe rekordy. Dar od Boga? Kilka metrów dalej pod jedną z tutejszych palm, leży niesprawna lodówka. Samotnica pozostawiona na pastwę losu. Nie pierwsza i nie ostatnia. Jeden z chłopców chwyta w dłoń muszlę, która u nas w kraju mogłaby być unikatem. Ostre wystające kolce uderzają o zawiasy lodówki. Muszla w słońcu mieni się w kolorach różu. Za chwilę widzę jak styropian, który jeszcze niedawno w drzwiach służył za izolację, na wodzie się unosi. Na nim chłopiec na leżąco lub półsiedząca po falach w głąb morza odpływa. Można? Można. Niezły recykling w Karaibskim wydaniu.
Wodne piękności
Muszla służąca za łom wpadła mi w oko. Ta jednak swoje przeszła. Wdrażam więc w życie ostatni spacer w poszukiwaniu takiej lub podobnej. Nieopodal szczeliny i płytkie zagłębienia wzdłuż brzegu zbierają miejscami morską wodę. Tutaj muszli nie brakuje. Nie są jednak idealne. Ciężkie, a jednocześnie delikatne odnogi łatwo łamią się, uderzając o brzeg czy skały. No cóż, miło i choć taką na chwilę potrzymać taką w ręce. Zostawiam ich, tam gdzie znalazłam. To jest ich miejsce. Przykładam jedną do ucha, zaraz potem drugą. Szumią z tęsknoty za morzem i głębią. Porozumiewają się nieznanym mi językiem. Szyfrem, którego nie staram się zrozumieć. Tutaj słowa są zbędne. Wsłuchuję się tylko w dźwięczną pieśń o czymś, co utraciły.
Plaża Wielkiej Stopy
Robi się wieczór. Stąpam po piachu. Plażowanie nie jest tutaj w modzie. Żadnej żywej duszy. Na ziemię kilka orzechów kokosowych z drzewa palmowego spadło. Z jednego z nich słodki troszkę bardziej gęstawy niż woda sok po skorupie się rozlewa i ze szczeliny sączy. Przypomina bardzo rzadki krochmal. Do picia nie ma chętnego. Dla nas smakołyk, za który płacimy w puszce czy plastikowej butelce krocie, tutaj napój, którym mieszkańcy są już znudzeni, bo mają na wyciągnięcie ręki.
Zabrać czy nie zabrać
Plaża i piach. Stawiam stopę. Lekko wilgotny najdrobniejszy, jaki widziałam napęczniały delikatny dla skóry. Noga zapada się jak dłoń w cieście drożdżowym, które podrosło znacznie, jeszcze przed włożeniem do pieca. Przyjemne doświadczenie. Idę dalej. Bawię się w detektywa. Odbite na plaży wielkie bose giry z ogromnymi paluchami, rozlewają się po piasku, prowadząc do celu. Zaraz przy brzegu samotna palma. Wielkie liście dotykają prawie ziemi. Pień przechyla się lekko w kierunku morza. Drzewo nasłuchuje czegoś, patrząc w dal.
Przesiadam, nadstawiam ucha razem z nim. Na tubylczej drewnianej łodzi sieci czekają na swoją kolej. Dzisiaj są już po pracy. Towarzyszy im jeden kormoran i grupa rybitw, które obsiadły krawędź dokoła. Czujny przewodnik nie swojego stada. Zamieram w bezruchu, aż do zachodu słońca. Bezmyślne siedzenie? Nie ma takiego.
Dodaj komentarz