Papaja Day
Dopływam do małej zatoki jednej z licznych na tej wyspie. Na niebie gęste chmury przykrywają czubek jednego charakterystycznego i wyróżniającego się wśród wszystkich innych szczytów. Czarny strzelisty, diabelski jak by patrzył na mnie swoimi ciemnymi ślepia mi. Wychodzi z wody, która nie śmie go nawet poruszyć, chociaż też sprawia wrażenie bardzo charakternej.
Tafla wody w słońcu nabiera nieco zielonych kolorów. Kiedy niebo chmurami zakryte to mieszanka oleju silnikowego z pięknym ciemnoniebieskim atramentem i nutką fioletu. Błyszczy jak tłusty olej na patelni. Na ląd dostaje się małą łódką. Dzisiaj trochę wycieczkowo, pobawię się w przewodnika.
Widok niewiele przypomina St. Lucię z obrazków w grafice google.
Wodospad
Prowadzą mnie do wodospadu. Idę za przewodnikiem, dopasowują się do grupy i jakoś mi tak nie po drodze, bo ja, jeśli o zwiedzanie to tak trochę wolę sama. Wodospad nie robi na mnie zbytniego wrażenia. Zerkam, jak ludziska zasiedli w ciepłym bajorku, szukając atrakcji i dla zabicia czasu. Woda na głowy im spada z czegoś, co na kawałek instalacji wodnej wygląda. Pogoda ducha, nie ma to, jak ona. Kaskada niepozorna tak troszkę naciągnięta pod turystę. Oto pierwsze wrażenie, gdy patrzy się na niego z miejsca tarasowego. Ruszam leniwą pupę i idę po kilku kamieniach za zaułek. Tam woda też ma swoje szlaki. Ucieka przed wzrokiem ciekawskich. Patrzę w górę. Skała wygląda jak szczęka krokodyla, a woda ześlizguje się po jego zębach. Pod nogami wśród kamieni upadły kokosy. Z włosami czarnymi jak smoła już prawie na stałe wrosły w ziemię. Mam wrażenie, że chcą się ukryć przed tłumem ciekawskich. Nieopodal brązowy ślimak z wyglądu całkiem jak ten europejski. Na słońcu wygrzewa się słodko. Kilka kroków od miejsca atrakcji życie toczy się innym rytmem. Wracam, wspinając się po schodach. Zabieram ze sobą dobrą energię tego małego zakamarka. W powietrzu pachnie kakao, a na drzewach dojrzewają owoce kakaowca i papaja. Mimo pochmurnej pogody na buzi czuję ciepło odbijającego się od skał i wody promieni słońca. Łapię się ręką za poręcz zrobioną z resztek rur wodno — kanalizacyjnych i metalowych. Taka składanka wszystkiego i niczego. Przy wyjściu miła niespodzianka. Na tacy z liści bananowca mały poczęstunek z mango w pięknych pomarańczowy i żółtych kolorach. Białe grejpfruty, które u nas z gorzkim się kojarzą, tutaj słodkie są jak pomarańcze.
Do ust wkładam mały miękki kawałek kokosa. Zjadam razem z cieniutką brązową skorupą. Słodka pychota przypominająca zrobione z mleka kostki lodu błyszczące w słońcu. Dzięki nim Papaja Day uważam za mocno udany.
Tatuaże
Czarne na czarnym
Czasami mam wrażenie, że już widziałam prawie wszystko.
Bujda tak się nie da. Patrzę na ciemną skórę tubylców na dłonie przedramiona i barki. Wystarczy się nieco bardziej przyglądnąć, a dopatrzysz się na nich tatuaży, które w słońcu chowają się przed światłem dziennym, nie chcąc być dojrzanym. Mimo chęci właściciela, który chciałby się wyróżnić czy być zauważonym w tekst trudno się wczytać. Rysunek: Przyglądam się długo. Z jakiego powodu nie jest biały na czarnym, gdy u nas czarny na białym? Taki psikus od Boga?
Wulkan
Popadało. A przede mną następna atrakcja. Droga Stroma. Kierowca w górę się wspina. Nagle obraca samochód i pnie się na wstecznym w górę. Wsteczny ponoć mocniejszy wiec samochód daje radę. Mówią, że Polak potrafi, Kreole również. Na rękach kierowcy blizny i świeże jeszcze rany. Skąd? Teraz nie znam odpowiedzi. Dajcie mi jeszcze chwilkę.
Nieopodal czarciej góry schowany, wśród innych wzniesień wulkan. A raczej wielka dziura, powstała po zapadnięciu się stożka wulkanicznego. Jestem gdzieś na jej skraju. Tutaj diabły wodę mieszają, a kaldera jedną wielką kuchnię przypomina. Wybranych przez licho wie kogo mniejszych otworach ziemi, czarna maź przyjmuje temperaturę nie do opisania. Dźwięk bulgotania słychać przed obok i nad moją głową. W gorącym zastanym powietrzu kłęby dymu unoszą w górę i bez pośpiechu. Ściany zboczy ku mojemu zdziwieniu przybierają ciekawych ciepłych i przyjaznych kolorów. Wśród pomarańczowo żółto brązowych skał olbrzymie bambusy upatrzyły sobie miejsce. Z każdym jednak krokiem zaczyna robić się coraz bardziej ponuro. Zatrzymuję się nad czarcim brzegiem. Nad głową figowe drzewo chroni mnie przed mocnym, niegroźnym w tym klimacie deszczem. Deszcz? A no. Ja to mam szczęście. W powietrzu unoszą się mocno siarkowe zapachy. Dominują, tłumiąc wszystkie inne. Zapomniana Toi Toi – ka, do której zawsze kolejka, to przy tym bułka z masłem.
O ile dźwięki przyjemne widoki boskie i klimat do zaakceptowania, o tyle woń nie do dłuższego podziwiania. Patrzę na innych. Przechodzą z nogi na nogę, wiercą się i rozglądają. Mają podobnie jak ja. Tylko przewodnicy do miejsca przyzwyczajeni nic sobie nie robią. Mój nochal bardzo jest wyczulony, w kilka minut staram się, zatem wyłapać szczegóły, a zaraz potem powiadam: Żegnaj wulkanie i jadę do miasteczka. Tam już zapachy znad morza, a to już zupełnie inna bajka.
Miasteczko Soufriere
Usytuowane jest zaraz nad brzegiem zatoki. Już na pierwszy rzut oka sprawia miłe wrażenie i to nie dlatego że pierwsze moje spostrzeżenia to mężczyźni sikający gdzie popadnie. Z naturą nikt nie wygra, a skoro oni się nie wstydzą, mnie to nie przeszkadza. Każde miejsce ma swoje atrakcje. Ta wyróżnikiem dla tego właśnie jest miasteczka.
Wracam jednak do bardziej przyziemnych opisów. Miasteczko to kilka wąskich uliczek, do których przylegają przyjemne dla oka kolorowe nieco bajkowe budynki. Przypominają skansen. Nowe chatki, malutki szpital, kościółek i supermarket o angielskich w środku klimatach. Jeśli chcesz zapamiętać to miejsce jako nieco oryginalne, sklep warto ominąć, za to kupić kilka produktów do przeżycia u tutejszych nielicznych ulicznych handlarek.
Rozglądam się po twarzach. Jest poniedziałek, więc w miasteczku toczy się codzienne życie. Dzieciaki z buziami w kolorze gorącej czekolady ubrane we wszystkie dostępne kolory ziemi z plecakami małymi jak dla Calineczki podążają w kierunku szkoły. Mija mnie młoda kobieta o delikatnych rysach i jasnobrązowych błyszczących włosach, które przypominają świderki dopiero co wyprodukowanego z maszynki makaronu. Niesie pod pachą miniaturową pociechę. Ta rozgląda się ciekawie swoimi białymi oczkami dookoła. Dziewczyna tyle, co wyszła z banku i pogodna raźnym krokiem do domu podąża. Zwykłe życie Kochani. Na całej kuli ziemskiej, bez względu na widoki, kolor skóry i język. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Chcecie przykładu
Następny mężczyzna, u którego widzę blizny na ramieniu. Mogę się tylko domyślać, że to dzieło tutejszej roślinności. Piękna pachnąca, ale za darmo nie chce oddawać swoich owoców. Mówią: Każdy orze, jak może. Wśród pozornej turystycznej sielanki trud i znój kryje się po kątach.
Widowisko
Wieczorem patrzę na wyspę z dystansu. Jest już ciemno Stoję na burcie łodzi i wpatruję ślepia w oświetlone jeszcze miasteczko, aby za chwilę z nostalgią za pazuchą przyłożyć głowę do poduszki.
Przede mną spokojna poniekąd wyspa niewielka, w której bomba stworzona przez naturę tyka. Jej świadectwem jest czarcia góra i wielka dziura. Tutaj żaden samochód nie dojedzie i samolot tak zwyczajnie nie doleci. Pomijam, że samochodów na wyspie nie brakuje. Przypływają statkiem i zostają już tutaj na zawsze.
Noc odkrywa ostatnie tajemnice tego miejsca. Lukam w brunatną czystą wodę pod taflą. Wzdłuż wybrzeża jak podniebne lampiony świecące meduzy do snu się ścielą. Jasne kręgi jak lampki o dziesiątkach błędów każda. Pulsują raz za razem. Zataczają kręgi wokół własnej osi. Świetlny popis. Jeszcze raz zerkam na wyspę. Zwierzęta chronią ją, czy są może jedną z barier, tworząc nieprzystępne więzienie? Zamykam oczy, a do snu przygrywa wiatr. Woda kołysze łodzią. Specyficzny delikatny zmieszany w tym miejscu z wiatrem zapach siarki, sprawia, że wyspę zapamiętam jako nieco tajemniczą i inną niż wszystkie. Inną niż z opisów w Wikipedii.
Świt
Rankiem po raz ostatni zaszywam się w uliczkach miasta. Jego mieszkańcy nie lubię zbytnio zdjęć. Chronią swoją prywatność. Uszanuję. Tam, gdzie turyści iść się już nie chce, można dostrzec specyfikę tego zakątka. Pod kościółkiem leniwie pies się wyleguje. Szczuplutki niewielki budzi przechodniów zainteresowanie.
Uliczki w głębokie kanały zbierają deszczówkę. Na drewnianych słupach zbiegają się liczne kable. Wśród małych kolorowych domków chatek, jeden charakterystyczny. Z niego dziecięce odgłosy dobiegają. Zaglądam przez małe okno. Zwraca się w moją stronę kilkanaście ciekawskich oczu. Ciemne buzie kręcone włoski i piękny uśmiech. Każde co do jednego. Ja nie mogę napatrzeć się na tutejsze małe laleczki one wpatrzone w rzadko spotykaną w tym miejscu blondynę.
Z ust opiekunki padają do dzieci pytania: kim jesteś? Skąd pochodzisz? Już jako trzylatki uczą się swojej przynależności. Wszystkie co do jednego dźwięcznie odpowiadają. Zza powiewającej firanki bawię się z nimi przez minutkę w chowanego. Żegnają mnie radosne uśmiechy tych, których pewnie nigdy nie spotkam na ulicach europejskich miast. Tu się rodzą i Tu umierają. Trzeba to być, żeby widzieć, jacy są naprawdę. Spokojni, pogodni, pracowici, uczynni skromni, wstydliwi i szanujący co im życie daje. Zwykli Tacy sami, a jednak tacy inni.
Do półwyspu iberyjskiego stąd kawałek, kultury żydowskiej tutaj nie uświadczysz, ale właśnie płyta Alkimja Justyny Steczkowskiej i piosenka „Świt” najlepiej oddają mi klimaty tego miejsca.