KARAIBY – W KAJUCIE 14/25

O widokach już było. O morzu również. O tubylcach także napomknęłam niejednokrotnie. O czym to będzie dzisiaj? O tym, jak chorobę morską pokochać. Również na temat jak jest za sterem katamaranki Lady Bestia, której prawdziwe imię brzmi Tilapia.

Żygu żygu
Choroba morska. Dopada przy dużych falach na morzu. Gdy morze tajemniczą dla mnie częstotliwość osiąga. Niejeden powie: Kiedy zbyt późno zorientujesz się, jest po Tobie. Ktoś mnie pyta: Po co to wszystko? Co w tym pociągającego? Odpowiadam: Przecież choroby morskiej się nie wybiera. To ona czasami wybiera nas. Ratunek? Na Jezuska pod pokładem lub stanąć za sterem. Przetrenowałam oba sposoby. Po stokroć polecam ten drugi.

Na Jezuska
Leżę w kajucie. Patrzę przez forluk na niebo. Mam sprawdzić, czy okienko dobrze domknięte, ale niemoc przyszła. Chmury płyną. Ciało słabe jak po długiej chorobie. Mięśnie zwiotczały. Nie ma siły na podniesienie ręki, o reszcie ciała nie wspomnę. To jakby przyssało się do materaca i podskakuje wraz z nim jak na trampolinie. Do tego mam wrażenie, jakbym była częścią gry strategicznej zależnej od joystika. Mdli? A no mdli. Żołądek jakby na wycieczkę się wybrał. Nie może sobie miejsca znaleźć. Jakby ktoś ci rzeźbił do tego w środku piłą w bryle lodu. Brzuch zwiotczały. Ledwo podnosi się wraz z oddechem bidula. Staram się nabrać powietrza jak ryba po łyk wody, gdy ją z niej wyciągniesz. Na nic moje starania. Podczas takiej przygody człowiek ma dwa marzenia. Zasnąć i nic nie pamiętać albo jak najszybciej dopłynąć do brzegu. Plusy: Czy są takowe? Zawsze są. Jeśli ktoś dawno nie czyścił jelit ze złogów przy chorobie morskiej ma do tego sposobność. Wystarczy wstać i wychylić się przez burtę. Wstyd chowamy wtedy do kieszeni.
Leżę. Świata nie ma. Jestem ja i łajba, która uderza co rusz o fale. Skacze po nich jak konik polny Łup. Łup. Łupie woda o kadłub łodzi. Na zewnątrz ulewa. Chyba sztorm na to wołają. LB znakomicie sobie radzi. Zachowuje się jak poduszkowiec. Morze przelewa się pod, nad, wzdłuż i w poprzek łodzi. Na sternika woda chlapie. Przypomina mi to zabawę dzieciaków w Lany Poniedziałek. Gdy dzierżą wiadra z wodą i całą ich zawartość kierują co rusz impetem jedno w drugiego. Ale jazda! Skąd wiem, jak jest na zewnątrz? Słyszę każde wody uderzenie. A do tego opowieści po fakcie. Bo takich przeżyć trudno nie skomentować.
Leżę. I w tym momencie zazdroszczę. Tym, co pod pokładem film oglądają albo w karty grają i nic im w zupełności nie jest. Tak nic a nic. Tak dobrze to ja nie mam, cieszę się, jednak że choroba morska dopada tylko od święta.
Czasu nie liczę. Czekam. Na niebie znowu słońce a za oknem ląd już blisko. Błędnik już się cieszy. Hurra! Będzie dobrze. Głowa podpowiada, a ciało daje propozycje: Następnym razem prosimy na pokład. Tam horyzont w oddali, jest co robić i wrażeń niezapomnianych więcej.
Morze uspokaja się. Wychodzę jak z kosmicznej kapsuły. Nabieram świeżego powietrza. Jest lepiej, a będzie jeszcze lepsiej. Patrzę pod nogi. Dotykam gładkiej konstrukcji. Czysto jak ta lala. Morze zrobiło klar na pokładzie. Szczęściarz ten, który mycie dzisiaj planował.
No i jak, nastraszyłam nieco? No co Wy. Przecież niedogodności to też przygoda. To poznawanie własnych słabości i nabywanie świadomości, że na życie również te wakacyjne składają się chwile lepsze i lepsiejsze. Zraziłam cię, a głowa podpowiedziała, dziękuję za taką przygodę? No cóż. Zawsze można zostać w domu. Mnie jednak dużo więcej spotyka tutaj wspaniałego, abym przez taką niedogodność miała rezygnować. A dla jakich powodów tak naprawdę warto zastanowić się nad wyjazdem dwa razy ? Będzie i o tym, jeśli do lektury o Karaibach dotrwacie do końca.

2 komentarze do “KARAIBY – W KAJUCIE 14/25”

Dodaj komentarz