Rankiem miałam zabrać Was na krótki poranny spacer po plaży. W pobliżu mam jedno spokojne miejsce, w którym mogłabym przesiedzieć pół dnia. Stwierdziłam jednak, że to nie pora opisywać uroki jednego drzewa oliwnego oraz magiczne cechy wielkiego kamiora, do którego idealnie dopasowują się moje pośladki. O nich jeszcze będzie. O drzewie i kamiorze oczywiście. Tajemnice moich pośladków zostawię dla Siebie.
Teraz skoro już wstaliście, pojedziemy w kierunku Ai Giannis, gdzie na skale znalazła miejsce mała kapliczka znana ze scen filmu Mamma Mia. Dzisiaj będzie troszkę ruchu. Wspinaczka w górę i patrzenie w dół.
Przygotowania
Pakuję plecak. Patrzę na aparat, któremu jeszcze nie dałam się popisać podczas pobytu. Miejsc i sytuacji do fotografowania staram się nie szukać na siłę. Na szczególne miejsca czekam, bo wiem, że w końcu przyjdą. Patrzę przez okno. Słońce znowu chce być blisko mnie, tak jak wczoraj, gdy musnęło za mocno moją prawą piszczel. Niektórzy mają to szczęście, że słoneczko rozpieszcza ich po całości. Dwa uda i oba ramiona. Policzki po obu stronach. A ja? Bogu ducha winna asymetrycznie zostałam potraktowana. No i jak ja teraz moje drogie Słoneczko wyglądam? Żart. Słońcu odpuszczam, ruszamy w drogę.
W poprzek wyspy
Droga do celu wiedzie przez środek wyspy. Wije się i kręci po skałach. Wąsko jest a do tego coraz wyżej i wyżej. W poprzek jezdnię można pokonać czterema krokami. Nie trzeba się zbytnio starać. Oś wyznacza biała ciągła linia, która bawi się w berka, uciekając między koła samochodu. Miejsce docelowe wyznacza mały parking i knajpka z widokiem na interesujący mnie obiekt.
Patrzcie! Mała strzelista skała wyłania się z wody. Mam wrażenie, że kiedyś niedostępna, bo od lądu dzieliła ją woda. Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, aby ją ujarzmić. Na górę poprowadził schody, a na szczycie postawił mały budynek z widokiem do pozazdroszczenia.
W oddali widać pierwsze małe postacie, pokonujące schodek za schodkiem. Towarzyszy im nie nikt inny jak rozanielone słońce. Jest samo południe. Świerszcze i cykady przekrzykują się nawzajem.
Droga na Ai Giannis
Stoję w miejscu, gdzie większość wycieczkowiczów robi pierwsze zdjęcie. Urzeka mnie sam wspólny twór ludzkich rąk i natury, ale nie światło. Wszystko widzę jak przez mgłę. To znowu słońce broi. Poczekam. Cierpliwości. Wypatrzę dla Was to, co najlepsze.
Przy zielonym już nie nowym, drewnianym krzesełku, które przypomina siedzisko reżysera, daję sobie chwilkę na złapanie odpowiedniego nastroju. Zaczynam wspinaczkę. Idzie sprawnie. Pamiętacie z wcześniejszego wpisu, że zdążyłam chodzenie poćwiczyć? Pierwszy skalny schodek, drugi, trzeci. Będzie tego jeszcze troszkę. Każdy innej wysokości. Szerokość zmienna jak kolory w kalejdoskopie. Idą w bok, odbijają w jedną stronę potem w drugą, ale każdy prowadzi do celu. Oglądam się za Siebie. Im wyżej, tym mniej cywilizacji, tym więcej widzę tego, co stworzyła natura.
W połowie drogi znajduję zaułek. Wścibska jestem. Trafiam do miejsca, które potocznie nazywam sikatorium. Ja rozumiem oddać naturze co jej, jednak pozostawić w takim miejscu skarby, które się w majtkach przez jakiś czas się nosiło, robić konkurencję piratom, o których legendy tu chodzą? Skarbów więcej nie szukam. Pokonując 212 schodów, docieram na miejsce.
212
Po co mi było liczyć? Dla zabawy i żeby sprawdzić, czy cyfry zawsze prawdę mówią. Nie mówią, to dlatego rzadko się nimi podczas podróży posługuję. Jak jest wysoko? Tego nie mierzę i nie staram się dowiedzieć. Opiszę to nieco inaczej niż cyfrą.
Czuję się jak na wysokości, gdzie sokoły i inne drapieżne stworzenia w bezchmurne i słoneczne dni wypatrują na skałach pożywienia. Jak pilot helikoptera, który wzbił się, aby wypatrzyć czy na morzu panuje spokój. Czuję się tak wysoko, że wyżej mi już nie potrzeba, bo straciłabym z widoku szczegóły, a wszystko stałoby się jedną plamą.
Na szczycie
Idziemy dalej. Chodźcie za mną i pod nogi patrzcie.
Przez ciężkie otwarte czarne wrota wchodzę na posesję. Na środku kościółek niewielki, którego wnętrzem głowy sobie na razie nie zaprzątam. Szczyt budowli niewiele wyżej niż rosnące na wyciągnięcie ręki drzewo. Tam kieruję mój wzrok. Na drzewie nie większy od głowy przeciętnego człowieka żeliwny dzwon, przytwierdzony do grubej gałęzi za pomocą łańcucha. Co rusz słyszę jego dźwięczny głos. Niesie się w przestrzeń, aby na koniec schować się w zakamarki skał. Przygrywa świerszczom i cykadom, które dotarły nawet tutaj. Na kilkunastu metrach kwadratowych kręci się garstka ludzi. Zaglądają do środka i odpoczywają chwilę na małej białej ławeczce. Ja jak to „JA”: Szukam dalej. Tam, gdzie już nie tak ładnie, czyli na tyłach. Za budyneczkiem widzę ogrodzenie, sterty pozostałych po remoncie desek i to, co mniej potrzebne. Tutaj zazwyczaj pada ostatnia turystyczna fotka. Dla mnie w tym miejscu dopiero podróż się zaczyna. W ogrodzeniu malutka otwarta bramka. Za nią jeszcze jakaś mniej przetarta ścieżka i kawałek siatki z dziurami. Tutaj trzeba się schylić. Plecionka drutów kończy się, ponad głową nie mam już skały.
Zanim dalej usłyszysz o tym miejscu, wczuj się w bohatera książki „Zaczarowany ogród”, który otwiera magiczną furtę, a przed jego oczami pojawia się zniewalający widok. Poczuj się jak Piotruś Pan, który w swoim latającym statku spogląda z góry na morza i oceany. Poczuj wolność i potęgę przyrody i żywiołów. Poczuj w nosie ciepły wiatr pachnący górskimi kwiatami, solą i miodem.
Idziemy dalej?
Skała nowych nadziei
Tu już nie ma ogrodzeń, barierek, pochwytów. To miejsce, gdzie Twoja wolność pomieszkuje czasami, gdy tylkow Twojej głowie barier nie ma. Stawiam kilka ostatnich kroków po zboczu. Dalej się już nie da. Ląduje na zawieszonej w przestrzeni i błyszczącej w słońcu płaskiej skale. Wielkość? Jeśli chciałabym na niej wyciągnąć moje stopy i dłonie, z każdej strony dosięgną krawędzi. Głaz zawieszony jest gdzieś w przestrzeni. Na nim ja. Tworzymy jedność. Kilkaset metrów pod nami morze pokazuje swoją siłę, uderzając o krawędzie klifu, Woda podmywa go od lat tysięcy.
Drobne skały, które z tej wysokości wydają się malutkie, swoją potęgę chowają przed światem w głębinach.
Mam wrażenie, jakby chciały tylko wychylić czubek głowy, aby być na bieżąco z tym, co dzieje się wokół. Łyse są jak pała, bo woda nie pozwala, aby coś wyrosło na ich makówkach.
W kolorach przebieram. Szare skały w wodzie i w słońcu przyjmują barwy brązów. Wokół nich szafirowa woda. Wszystkie odcienie zielonego i niebieskiego w jednym miejscu. Biel fal uderzających o skały i tworzących baranki czasami również chce na siebie zwrócić uwagę. To wszystko w otoczeniu błękitnego nieba, oliwkowej barwy listków drzew i żółtych spalonych od słońca traw, na których końcach uchowały się kremowe drobne kwiaty. Wokół tylko odgłosy morza, wiatru i będących ciągle w ruchu małych skrzydełek.
Obok mnie ciekawska pszczoła. Przegania mnie, mówiąc: Zmykaj, to moje miejsce. Nic sobie z tego nie robię, proszę ją jedynie: Kochana, podziel się na chwilkę. Po namyśle pozwala. Siedzimy razem. W bezruchu zapatrzone w dal. Odpływamy umysłem na chwilę.
W dole mam przepaść i tony falującej wody, do której czuję niesamowity respekt. Za plecami słońce przygrzewa. Bestia jedna, złapała mnie chcąc nie chcąc i tutaj. Oprócz piszczeli dzisiaj do koloru czerwonego dołączyły łopatki i kolano. Tak po troszku mi się dostaje.
Mimo dyskomfortu stwierdzam: Jaki świat potrafi być piękny. Ja piękna potrafi być chwila, jeśli tylko zatrzymasz się w jednym miejscu. Zaobserwujesz. Wsłuchasz się.
Zaduma
W takich miejscach łatwo odebrać Sobie życie. Nikt go jednak tutaj sobie nie odbiera. Dlaczego? Bo tu zapomina się o wszystkich wyzwaniach i wszelkich życiowych perypetiach. W takim miejscu czujesz swoją wartość i wewnętrzną siłę. Niezależność od wszystkiego i wszystkich. Wolność, której tutaj nikt Ci nie odbierze. Wystarczy raptem kilka minut, aby popatrzyć na samego siebie przychylnym okiem.
Jadąc tutaj, miałam zobaczyć w wyobraźni sceny z filmu, wsłuchać się w wyśpiewane prawie 10 lat temu piosenki Abby. Znalazłam zupełnie coś innego. Ciszę i piękno, które w życiu często ładują nasze rozładowane codziennymi zdarzeniami akumulatory.
Z uważności wybił mnie telefon nastolatki. Usłyszałam słowa: Ileż można? Pomyślałam: Tyle ile trzeba. Dzisiaj pora już wstawać. Na mojej pupie odbił się ślad nieregularnego kamienia. Od przymykania oczu, na czole pojawiły się nowe zmarszczki. Do nosa doleciał znajomy zapach. Tym razem nie był to zapach ciepłych skał i tutejszych roślin. Moje stopy przyduszane przez buty na otwartym słońcu zaczęłam czuć na odległość. Oho! Czeka mnie porządne mycie. Wracając łapię mocno za sznur dzwonu. Wybijam melodię. Tak chcę oddać hołd temu miejscu, za to, że mogłam przez chwilę być jego częścią. Zbiegam migusiem, nie omieszkując policzyć ponownie i skrupulatnie stopni. Jeszcze raz obracam się za siebie. Good Bye Ai Giannis, skało nowych nadziei. Wy skoro już dotarliście tutaj ze mną, możecie oczywiście jeszcze zostać. Why? Ponieważ warto nacieszyć się dłużej takim miejscem.