Stoję na schodach wielkiej areny. Muzyczno — taneczny zespół stworzony przez Michaela Flatleya wystukuje stopami ostatnie irlandzkie rytmy. Tysiące uderzeń niosą się po wielkiej arenie. Zbliża się finał. Znalazłam sobie dobre miejsce. Widzę to, co na scenie a równocześnie to, co za kulisami. Jakbym patrzyła na krawędź lustra oraz to, co przed nim i za nim.
Na scenie
Po jednej stronie tysiące ludzi siedzi jakoś bez ruchu. Niezliczone reflektory zawieszone po całym suficie areny rozświetlają dużą scenę. Wsłuchują się w dźwięki butów z metalowymi podeszwami, dotykających co rusz podłogi. Nadążyć wzrokiem nie mogę. Moc uderzeń przypomina tętent setek dzikich koni przebiegających galopem w mocnym słońcu po wapiennych płytach płaskowyżu Burren. Wszystko jakby ze zdwojoną siłą i w przyśpieszonym tempie. Mocne światła oświetlają stroje artystów. Zarówno te u mężczyzn, które tworzą postacie mroczne, jak i te białe i pastelowe zwiewne okrywające stepujące na scenie dziewczyny.
Pomyślałam: Gdyby zebrać w całość te miliony uderzeń stóp uderzanych przez prawie setkę występujących w spektaklu artystów i następne miliony podczas wielogodzinnych ćwiczeń i przygotowań, matematyki by logicznej zabrakło.
Po drugiej stronie lustra, czyli za kulisami
Na zapleczu półmrok. Wytężam wzrok. W głębi krzątają się ci, którzy zaraz na scenę wyjdą wykonać ostatni taniec. Ostatnie małe poprawki. Żeby wypaść jak najlepiej? Kto to wie co w ich głowach siedzi. Widzę samego leadera. Przed nim jedna z jego ostatnich solówek. Jest na co czekać. Ćwiczy przed samym wyjściem. Tam, gdzie nikogo nie ma. Tam gdzie ciemno. Czuje się, jakbym jako jedyna oglądała przed premierę. Reszta na pozostałych na scenie wpatrzona. Ten to daje popis. Mam wrażenie, że nogi same mu chodzą, nie znając słowa „dość”. Po prostu tylko tak potrafią. Jakby robiły to całe życie. Jedni ubolewają, że skrzeli nie mają, chociaż czują się jak ryby w wodzie, inni żałują, że stonoga ma nóg sto, a im tylko dwie dano. Tancerze figlarni a on jednym z nich.
Zaplecze to jedna wielka garderoba utrzymana w nienagannym porządku. Każdy wie, co tutaj ma robić, każdy wie, gdzie jest jego miejsce. Jeden drugiego się nie krępuje. Pozostać sekund kilka w stroju Ewy czy Adama nie jest tu niczym nadzwyczajnym. Czas goni, ale ład totalny za kulisami zachowany. Nie znam Irlandczyków, ale wiem jaki spokój niosą ze sobą irlandzkie widoczki wiecznie zielonych spektakularnych krajobrazów, lazurowych wód wzdłuż wybrzeży Oceanu Atlantyckiego, wysokich klifów i wodospadów. Luz kontrolowany w tym miejscu czuję. Precyzję, pewność siebie i wysoki kunszt.
Lord of the Dance z tego miejsca to gra kolorowych świateł contra przyjemny mrok. Rytm i energia nieposkromiona contra opanowanie i błoga harmonia. Wciskająca w krzesło muzyka kontra cisza. Przeciwieństwa, które dzieli tylko czarna kurtyna. To miejsce mnie urzeka.
Zatrzymałam na chwilę oddech. Scenę finałową jak wspomniałam na początku, oglądałam, z najwyższych trybun. W najwyższych rzędach, gdzie można objąć wszystko wzrokiem. Słuchałam, jak podłoga sceny znowu rytmicznie dudni, a wielkie kolumny wzmacniają wielokrotnie ten odgłos. Patrzyłam na idealną synchronizację wykonawców i tysiące ludzi w nich wpatrzonych którzy zamarli na chwil kilka, które przestałam pod koniec liczyć. Trzy owacje na stojąco i tyle samo bisów. Czy trzeba cos mówić więcej? Było — inaczej.
Dla tych, co dotrwali do końca:
https://www.youtube.com/watch?v=CTHycKz70HI
Dodaj komentarz