Amazonia. Adres znany, ale nie do końca.
Na kartce mamy napisane: wioska Inkan Kena. Gdzieś około 71 kilometrów od Iquitos. No to w drogę.
Rano pobudka. Na śniadanie zamawiam średnią porcję soku z papai. Pół litra w dzbanku jest tylko dla mnie. I to jakiego. Soki wyciskane są tutaj ze świeżych owoców. Jak słomka stoi, to znaczy że jest idealny. W Iquitos soczki manianka. Nic wody nie dodają. No może troszkę, żeby mus nie powstał. Najbardziej popularne owoce to ananas, papaja, mango, pomarańcza. A potem czarna magia. Nazw nie znam, wyglądu nie kojarzę. Ale jaki mix by nie zrobił, wychodzi bardzo smaczne.
A więc opiłam się tego soku, spakowałam i w drogę.
Pod hotelem czeka taksówka. Starszy model samochodu. Nawet nie wiem jaka marka. W bagażniku kierowca jakieś smary wozi. Małomówny. I co ?. Od razu uprzedzenie. Nie będzie fajnie. Cóż za myśl przyszła.
Bee. Nie dobra myśl. Bo przecież najpierw trzeba doświadczyć, a potem cokolwiek mówić. A najlepiej nic nie komentować. Ja powiem tak.
Podróż minęła spokojnie. Młody taksówkach jechał bezpiecznie. Pokazał jedną z odnóg Amazonki. I puścił muzykę. Roy Orbison, Neil Sedaka, Elvis Presley, The Beatles, Paul Simon, Beach Boys, John Travolta. Jedna piosenka fajniejsza od drugiej. Idealna. Relaksująca. Dobrze nastraja. Dużo utworów, bo i droga długa.
Pytam czy to z radia. Okazuje się że CD. Kierowca zatrzymuje samochód. Uśmiecha się. Czekamy na inne taksówki, bo jest nas 15 osób. Zagaduję. Po chwili rozmowy płyta ląduje w moim plecaku. Tubylec chętnie płytę odsprzedał. Chciał grosze za nią. Dałam nieco więcej. Patrzę na opakowanie. Na płycie 100 piosenek. Będzie czego słuchać.
To przemiła pamiątka. Takie uwielbiam. Kiedy zamknę oczy i będę jej słuchać, wspomnienia z podróży same wrócą.
Wysiadamy. Dalej samochód nie pojedzie. Żadnego przystanku. Zero zabudowań. Jakaś tam tylko dróżka w bok.
Duży plecak zarzucam na plecy a podręczny, nie taki mały zakładam z przodu. Równowaga jest. Ktoś na nas czeka.
Tubylcy mówią niedaleko. 3 kilometry w 15 minut i jesteśmy na miejscu.
Tak. Tak myślę Sobie. Ale wyłączam myślenie. Co mam być to będzie.
W nocy padało. Gliniasta ziemia ma piękny pomarańczowy kolor. Świeci się i do butów przykleja. Crocs – y sprawdzają się idealnie. Polecam. Raz w dół, raz w górę i trochę zakrętów. Moje pierwsze wrażenie. Wpuścili tutaj spycharkę, żeby dosyć szeroką drogę utorowała. Jak najmniejsza ingerencja człowieka. Patrzę na boki. Faktycznie dżungla. Ręki się nie da włożyć. No to idę dalej drogą. Skrótów to tu na pewno nie ma.
Nogi coraz bardziej się zapadają. Ślisko. Za mną motor brnie dzielnie. Na motorze uśmiechnięty właściciel wioski. Zwany tutaj Maestro. Widzę go pierwszy raz, ale już słyszę jak wszystkich za mną miło wita. Mija nas. Jedzie dalej.
Z naprzeciwka, od strony wioski żwawym krokiem podąża dziewczyna. O Kochani gdybyście ją zobaczyli. Młoda, rozwiane jasne długie i lekko kręcone włosy podskakują we wszystkie strony. Opalona buzia a na jej tle uśmiech od ucha do ucha. Biała sukienka. Bose nogi stąpają i miękko zapadają się w podłoże. Glina masuje jej stopy. Wygląda jak Anioł. I woła głośno po angielsku: „Bawcie się dobrze, miłego pobytu”. Nie zatrzymując się ściskamy Sobie rękę. Cóż za energia. Potem okazuje się że spędziła tu miesiąc. Przyjechała leczyć raka piersi.
Ona już wraca do domu. Wygląda na bardzo szczęśliwą. Nie ma ze Sobą ” bagażu ” z którym tu przyjechała. I nie chodzi mi tylko o plecaki czy walizki. Czy domyślacie się o czym mówię ?
Jedno Sobie obiecałam. Jak skończy się moja przygoda w tym miejscu, również wracam tą trasą bez butów na nogach. Na bosaka przez dżunglę. To musi być mega uczucie.
Idę i idę. I tak już 40 minut. Ze mną znajoma. Mijamy motor Maestro. Dalej już nie mógł jechać. Jeszcze 3 zakręty i jesteśmy na miejscu.
Buty oblepione gliną. Jestem cała mokra. Kilka osób przede mną dotarło i jeszcze kilka za mną. Wilgotność wysoka. To nie góry, to Amazonia.
Pierwszy budynek do jakiego wchodzę to „a la” stołówka.
Jedzenie czeka. Właściciel już wsuwa obiadek. Wielki stół. Wszyscy zasiadamy.
Wszędzie moskitiery. Komarzyce dokuczają. Bo wiecie że komary są grzeczne ? To baby tak dają popalić.
Każdy marzył o prysznicu. Marzenie zostało spełnione. Wszyscy rozlokowani po pokojach. Czekamy na wieczór i Ceremonię, którą poprowadzi Maestro.
Już po kilku godzinach pobytu tutaj, zauważam ile mam czasu dla Siebie. Tu nie gonię ciągle przed Siebie. Nie staram się sprostać. Zatrzymuję się. Myśli są, ale jest ich mniej. Słyszę ptactwo i zwierzynę. Czuję jakbym była ich gościem i nie miała nic do powiedzenia. Toczą zaciekłe rozmowy. A ja ? – na razie słucham.
Leżę Sobie pod moskitierką. Komarzyce nie mają żadnych szans. Ale poza nią. Jestem na ich terenie. Potrafią zjeść mnie w całości. Unikam ich. Warto mieć na nie oko.