Z pamiętnika łazika, czyli Wenecja przemierzana piechtą 1/11

Wenecję możesz odwiedzić na różne sposoby. Poszukać noclegów wśród ludu lub przespać się w Hiltonie na wyspie Giudecca, z jedynym chyba w mieście basenem na dachu. Widok na morze i miasto. Szpilki. Szampan z truskawką i takie tam.
Oszczędnie wybrać czy rozrzutnie? Ja jestem za tym pierwszym. Bo uczy gospodarności i zarządzania pieniądzem. Jeśli masz wydać dużo to wyzwanie żadne. Wydawać i panować nad tym, kiedy ile to mądrość życiowa. Pod tym hasłem wyruszam dzisiaj w podróż. Dedykuję ją tym, których głowy podpowiadają: „Nie da się”. Również tym, którzy chcą, ale nie wiedzą do końca „jak”. Tym, co nie wierzą, że minimum z minimum to najwygodniejsze podróżowanie. Takim, co planują podróż po raz pierwszy i takim co twierdzą, że jeśli gdzieś byli, to wszystko udało się im zobaczyć. Czytelnikom, którzy podróżują ze mną, czytając te słowa, a także takim co chcieliby wiedzieć nieco więcej o mieście na wodzie. Podwijam więc kiecę i lecę.

Kierunek: Wenecja
Pobyt: 6 dni
Ilość osób: 1
Bagaż: Podręczny
Rodzaj transportu: Samolot

Dzień pierwszy

Wysiadam na lotnisku. Na początku szaszor. Miejsce mi całkiem nowe, a reszta pasażerów czmychnęła. Znikła ukradkiem. Mieszanka słów z całego świata. Ktoś walizkę zgubił. Ja mam ze sobą tylko mały plecak, więc mnie zagubiony bagaż nie dotyczy. Ulga, ale tylko na chwilę. Pomocne aplikacje w telefonie nie chcą działać. Brak połączenia ze światem. Pierwsze co do nas w takich sytuacjach przychodzi to panika. Nie ma nic gorszego w tym momencie. Dajemy się panice wkręcić.
Co polecam? Śmieszne, ale działa. Poszukać najbliższego siedziska, wyjąć słodkiego batona i zjeść ze smakiem rozglądając się spokojnie dookoła. Mniam. Następnie zaakceptować nowe miejsce. Posłuchać kto, w jakim języku mówi. Przypatrzyć się, w którym kierunku ludzie podążają. Upatrzyć sobie kogoś. Zapytać, którędy potem, ale pamiętajcie nie z pełną buzią. Trudno zrozumieć czasami obcokrajowca a co dopiero takiego.
Wychodzę z lotniska. Pierwsza łapanka. Cena biletów odstrasza. Mam czas więc szukam. Przysiadam tam gdzie spokojniej. Nie daję się wkręcić w turystyczne wariactwo. Przecież tu mieszkają zwykli ludzie. Oni też się jakoś przemieszczają i na pewno nie za takie pieniążki. Niecały kilometr od lotniska. Pierwszy kierunek wyznacza mi osoba z obsługi lotniska. Stwierdza: Wzdłuż drogi, na wylocie drogi dojść proszę do ronda. Potem młody przystojny tubylec palcem pokazuje i twierdzi: Na lewo, proszę panienki, na lewo i prosto.
Przede mną 5 minut spaceru. Za przysłowiowe grosze w małym sklepiku kupuję bilet. Na lotnisku nie chciały gałgany taniego sprzedać. Na przystanku zamieniam kilka słów z wesołą grupą Polaków. Inna przemiła dziewczyna podpowiada, jak sama kupuje bilet za pomocą aplikacji. Jadę komunikacją miejską i nie czuję się oszukana. W 25 minut docieram bez przesiadek na miejsce. Przede mną kanały i miasto, w którym wielu się zadurza do cna.

Nie zgub się, tylko się nie zgub!
Nasza głowa powtarza w kółko: Nie zgub się! Tylko się nie zgub! A co jest złego w gubieniu drogi? I tak wcześniej czy później właściwą odnajdujemy.
Moja też mnie czasami na manowce sprowadza. Łapię się na tym i się nie daję. Wchodząc do weneckiej dżungli zakamarków i zaułków wszelakich, gubię się już z rana. Najpierw tak ostrożnie. Tak pół na pół, czyli trochę nie planuję, a potem tak trochę specjalnie.
Telefon nagrzewa się, mając włączone funkcje, które mają mnie namierzać. Nawigacja nie nadąża za zakrętami. Ja nie mam kontroli nad nawigacją. Bateria szybko moc traci. Mówię do siebie pod nosem: Co to, to nie! Telefon jest do dzwonienia. Koniec kropka. Przyda się, gdy trzeba będzie skontaktować się z miejscem docelowego noclegu. Wyciągam mapę, ona też, mimo że dokładna wszystkiego nie ogarnia. Stoję w środku miasta i do tego w deszczu. Ciepłym wiosennym o zapachu morza. Mapa moknie. Ja już nie jestem sucha.
Siadam i zjadam następnego batona. Dlaczego? Taki relaksik. Rozglądam się dookoła. Jestem tam, gdzie turystów mniej. Tubylcy z dziećmi ze szkoły wracają. Prawie każdy dzierży kolorowy parasol w dłoni. Jednemu z pociesznych chłopców sznurówka rozwiązuje się co rusz. Inny kopie piłkę w deszczu po kamiennej błyszczącej od deszczu nawierzchni. Specyficznie kopie, blisko nogi, aby do kanału nie wpadła. Wenecki styl czy daje Włochom na stadionach przewagę? Ktoś wraca z zakupami. Starszy Pan o siwych włosach szybko ściąga wiszące za oknem pranie, chroniąc go przed deszczem. Łaszków cały długi sznur ciągnie się w nieskończoność. Duże, błyszczące krople spadające z nieba uderzają o kamienne chodniki. Słychać cichutkie: klap, klap, klap.
W deszczu urzekają mnie kolory wilgotnych ścian tutejszych kamieniczek. Mokre mają dużo ostrzejsze rysy. W pobliżu malutka grupa turystów wraz z przewodnikiem schowała się pod jedną z markiz. Dobrze, że tylko na chwilkę. Pani z malej knajpki, zabiera na obrusy, ze stolików stojących na zewnątrz. Złożyła spokojnie parasole. Na pogodę czeka.

Przestało padać dość szybko. W odbiciu na posadzce jak w lustrze widzę drugą twarz Wenecji. Szarawe ruchliwe gołębie spijają życiodajny płyn dyskretnie. Potem przechodzą do zabawy z wodą. Taką właśnie Wenecję pierwszego dnia pokochałam. Wyszło słońce. Mocne, takie charakterystyczne, tutejsze. Popołudnie zbliża się dużymi krokami. Teraz gubię się specjalnie. Nie zakładam, niezgubienia się, bo i tak wcześniej czy później gdzieś znowu zawieruszę się mimowolnie. Wtedy będę się stresować. A mi na urlopie strach nie ma być kompanem. Wracając do hostelu, świadomie już wyłączam telefon i wyrzucam mapę. Wzięłam przykład z tych nielicznych tutaj. Głowa po całym dniu ogarnęła główną zasadę. Pamiętaj, jak biegnie główny Canal Grande, drzwi do kamienicy, w której mieszkasz i lokalizację Piazza di Saint Marco, najbardziej pożądane miejsce dla turystów. Posiadając te trzy azymuty, odnajdziesz się wszędzie.

Dlaczego? Nasz mózg to najlepszy GPS, bazujący na 3 satelitach. Ustalcie 3 charakterystyczne miejsca, nie przestawiajcie ich nigdzie w głowie. Wyobraźcie Sobie, że jesteście połączeni z nimi sznureczkami jak kukiełka. Bez trudu namierzycie się sami.

DSCF0001 DSCF0003 DSCF0002 DSCF0006 DSCF0009 DSCF0012 DSCF0014 DSCF0017 DSCF0018 DSCF0023 DSCF0025 DSCF0028 DSCF0029 DSCF0032 DSCF0035 DSCF0036 DSCF0038 DSCF0040 DSCF0044 DSCF0045 DSCF0051 DSCF0059 DSCF0061 DSCF0062 DSCF0064 DSCF0067

4 komentarze do “Z pamiętnika łazika, czyli Wenecja przemierzana piechtą 1/11”

  1. Niesamowite jest to, jak ludzi są uzależnieni od GPS-ów, map i innych planów. Nieprawdopodobne, jak szybko dają się „skomputeryzować” i ogłupić. Nigdy nie zrozumiem, jak można tak bardzo pozbawiać SAMYCH SIEBIE własnej WOLNOŚCI do gubienia się i ZNAJDYWANIA tego, co akurat chce być dla nas specjalnie znalezione 🙂 To jedna z piękniejszych, czysto LUDZKICH emocji, która ujawnia się w całym swoim pięknie właśnie w Wenecji, ale JEST i nie można ot tak pozwolić na to, by ją stracić!!! 🙂 Dziękuję za wpis, czekałam na niego 🙂 <3 PS – to Piazza San Marco (Saint to po francusku 😉

  2. Zrozumieć warto po to, żeby jeszcze bardziej docenić WOLNOŚĆ 🙂
    Ach ten mój język nieokiełznany. Miesza narody czasami 🙂
    Nie poprawiam, zostawiam. Bo czasami bywam przekorna a czasami swawolna 🙂

Dodaj komentarz