Pożegnanie z dżunglą. Czy na pewno ?
Zastanawiam się czy wszystko zabrałam. Pozostaje tylko sprawdzić plecaki czy żadne zwierzątko, nie chce ze mną jechać na gapę.
Jeden taki chciał. Karaluszek Świntuszek. Ba. Nie taki malutki. Wielgaśny był. Przegoniłam.
Plecaki lądują w Tuk tuku. Taki pojazd sprawdza się w dżungli znakomicie. Dodam że gdy jest sucho. Motor na trzech kółkach, z małą paką. Załadowany jest już po dach. Wiezie wszystkie bagaże na dół. Dzisiaj nie padało, więc ta opcja wchodzi w grę.
A teraz rachunek zysków i strat. Podczas pobytu zabiłam tylko 2 komary. Tubylcy też się z nimi nie patyczkują. Zużyłam troszkę deszczowej wody. Ta za chwilkę spadnie nowa. Dla innych nie zabraknie. Kosmetyki, których nie użyłam zostawiłam pani z obsługi. Ucieszyła się. Przytuliła mocno. Chyba jakiś ciuch się zawieruszył. Nie szukam. Zakupione tu gumiaki zostawiam. Niech służą innym. Zabieram z tego miejsca mnóstwo niezapomnianych chwil i nowe doświadczenia.
Znowu parno. Wracam piechtą na bosaka. Takie było założenie, gdy tu przyjeżdżałam. Czuję wtedy pod nogami ciepło ziemi. Glina, piasek, czasami drewniane deski napotkane na drodze. Miło się po tym stąpa. Odczucia niezapomniane. Przypominam Sobie mokrą rosę na trawie wczesnym rankiem. I odczucie chłodu od niej płynące. Albo stąpanie po białym puchu, którego ludzie z tutejszego plemienia nie widzieli na oczy. Czuję się wtedy szczęściarą że mam dostęp do tego wszystkiego. Doceniam.
Droga się dłuży. Kiedy widzę następne wzniesienie mówię: Ooo Nieee ! I idę dalej. Wreszcie dochodzę do głównej drogi. Ciało oblane jest całe potem. Około 40 minut piechotką w słońcu zrobiło swoje. Nogi umyłam wodą z butelki i jest git. To była bardzo dobra decyzja.
Bagaże już czekają pod zadaszeniem. Po Tuk tuku ani śladu. Szukam w stercie własnego plecaka. Podjeżdża bus. Wsiadam z resztą ekipy. W poprzek drogi anakonda. Wow. Ale bydle. To nie jest dla mnie codzienny widok.
Za oknem dżungla, a w samochodzie już powiew cywilizacji. W radiu Enrice Iglesias, ze swoimi latynoamerykańskimi przebojami.
Koniec Amazońskiej ciszy.
Wjeżdżamy do miasta. Iquitos tętni życiem. Jest dzień. Ląduję w pokoju hotelowym.
Pod prysznicem dwa kurki i ciepła woda. Jest przeźroczysta. Taka sama w kibelku. W pokoju wysoko na ścianie wielki wiatrak. Ale zasuwa. Mocna bestia. Daje przyjemny chłodek. Chodzi głośno. Coś za coś. W gniazdkach prąd przez całą dobę. A ile tych gniazdek jest. Ho. Ho. Ładuję zegarek, telefon. Podpinam power bank, aparat. Wypas. Na łóżku biała pościel. Komara nie uświadczysz. Jestem w luksusach.
Wybieram się ze znajomymi na pobliski targ.
Wychodząc z hotelu pierwsze zderzenie z tym miastem. Głośno. Setki riksz. Nie boję się napisać – tysiące w tym mieście. Jedna obok drugiej. Do tego motory. Co jakiś czas przejedzie samochód i charakterystycznie wyglądający autobus. Nieduży o zaokrąglonych kształtach. Kolorowy bo cały w grafitti. Bajkowy. Nie ma szyb i drzwi. Dzięki temu jest przewiem i pasażer może wskoczyć w biegu.
Wszystkie pojazdy w ciągłym ruchu. Podjeżdżają do Siebie na centymetry. Jeden wyprzedza drugiego. W pośpiechu. Trąbią ostrzegawczo. Jadą całą szerokością drogi. Te w większości jednokierunkowe. Jeśli się zatrzymują to tylko na moment. Pieszy ma być czujny i tyle. Hey ! Co to jest ? Pytam samą Siebie. Wsiadamy do rikszy. Nawet nie trzeba ręki podnosić. Wystarczy że staniesz przy krawężniku, popatrzysz i jedna która się z wszystkimi kręciła w kółku jest już przy Tobie. Kosztuje grosze. Zawozi mnie na targowisko. Teraz troszkę o nim.
Wyobraźcie Sobie uliczki. Dużo uliczek z niską zabudową. Dom przyklejony do domu. Biednie. Przecinające się na rzucie siatki drogi wypełnione są po obu stronach zbitymi z drewna i desek straganami. Upchane ciasno jeden koło drugiego. Przed deszczem chronią je blaszane dachy. Nagrzewają się od słońca. Jest ciasno i duszno. Kupić tu możesz wszystko. I nie masz tu działów jak w sklepie. Ciuchy przesączone są zapachem naftaliny. Szmaty, miotły i maczety. Obok ciuchów ktoś sprzedaje świńskie łby. Inny kozie racice. A jeszcze inny obrane z piór kurczaki, podroby, kości. Są słodkości. Są owoce i warzywa. Całe i te obierane na bieżąco. Miejsca gdzie sprzedają wyciśnięte soki. Artykuły codziennego użytku. Przyprawy. Ryby. Wiele z nich filetowanych. Następny sprzedawca ma żywe pisklęta w klatkach do kupienia. Zaraz obok gotowe kanapki. Na środku w przejściu ktoś griluje dorodne pędraki. Wcześniej moczy je w jakimś sosie.
Kobieta na małym stoliczku ma wielką miskę w której ubija ręcznie coś a la pianę z białek.
Wyobraź Sobie gorące popołudnie. Wszystkie śmieci, obierki z owoców i warzyw, resztki kości lądują w przejściu lub pod straganami.
Dzień dobiega końca. Stoły nadal pełne.
Czujesz mieszankę tych wszystkich zapachów. Woń zleżałego w upale mięsa i ryb miesza się z formaliną i aromatem psujących się resztek. Wszystko to zawieszone w wilgotnym, ciepłym powietrzu, które zamarło w bezruchu.
Przedzierasz się wśród straganów. Ocierasz co jakiś czas o innego przechodnia. Jest trochę turystów. Większość kupujących to mieszkańcy, którzy przyszli zrobić podstawowe zakupy. Targują się. Pytają.
Rozglądasz się dookoła. Pod nogami musisz uważać na zwierzęta. Bezdomne psy i koty schodzą się z okolic. Tutaj się żywią. A jeśli tutaj nie uda im się zdobyć pożywienia, umierają z głodu zwijając gdzieś w kulkę pod straganem. Najlepiej radzą Sobie wielkie czarne ptaszyska. Skaczą po dachach i robią dużo hałasu. Panoszą się.
Twój wzrok przyciągają dzieci. Są wszędzie. Te malutkie, handlujące mamy trzymają na rękach. Nie mają z kim zostawić w domu. Niektóre z tych maluszków słodko śpią. Leżą na stole wkomponowując się w towar. Te co potrafią już chodzić, chowają się pod straganami lub bawią w przejściach. To miejsce przez większość dnia jest ich domem. W oddali dostrzegasz więcej światła i uliczkę po której jeżdżą motory i riksze. Udajesz się tam.
Wyszłam nic nie kupując. W pierwszym zaułku bez straganów wzięłam głęboki oddech. Uważając oczywiście, żeby nic mnie nie przejechało.
Po pobycie w zielonej Amazoni moje zmysły są bardzo wyczulone. Nie byłam na takie miejsce przygotowana. Zaskoczyły mnie te zapachy i widoki. W wiosce w której byłam nie przelewało się. Dzieci biegały na bosaka. Ale wypełnione były radością. Na ich buziach widziałam uśmiech. Nad ich głowami świeciło słońce. Czułam zapachy ziemi, ziół i roślin które rosły dookoła. Świeżego powietrza było pod dostatkiem. Zwierzęta dostawały tu fory. Nawet komary miały protekcję. Oczywiście dopóki nie przegięły.
Wróciłam do hotelu. Aby chwilkę odpocząć. Czekała mnie jeszcze jedna wyprawa na miasto. Wybraliśmy się grupą na kolację.
Zrobiło się ciemno. A życie w Iquitos zaczyna się nocą. Jestem tego świadkiem. Robi się chłodniej więc całe rodziny wychodzą aby odpocząć. Siedzą na ulicach. Dzieci zajmują się dziećmi. Pociechy rzucają mi się szczególnie w oczy. Na ulicach znowu gwarno. Na razie nikt i nic nie ma zamiaru zwolnić. Ludziska siedzą po knajpach i na tutejszych bulwarach. Bawią się bo lubią śpiew i taniec. Służby miejskie można spotkać na każdym rogu. Mają przy sobie broń z amunicją.
Duże miasto mnie przytłacza. Szczególnie że ledwo co opuściłam Amazonię – Mekkę spokoju. W Iquitos widzę zurbanizowaną Amerykę Południową i codziennie życie ludzi z metropolii w pigułce.
.
Kolacja smaczna. Można popróbować potraw z bardzo popularnej w tej części Peru, kaszy Quinoa. Soki jak zawsze wyśmienite.
O kuchni podczas tej wyprawy mało.
Ze względu na dietę nie miałam okazji popróbować tutejszych specjałów. Osobiście mogę polecić zupy i sałatki. Każda była smaczna. Owoce i świeże warzywa są tu przepyszne. Z nich przygotowują większość tutejszych specjałów. A więc warto degustować.
Dla mięsożerców w górach bezwzględnie polecam mięso z lamy. Próbowałam. Wygląda jak stek. Rozpływa się w ustach. Delikatne. Soczyste. Kuszące. Nie da się go zapomnieć.
W tej części kraju popularny krokodyl. Wygląda jak kurczak. Smakuje podobnie. Kosztowałam. Lama pobija krokodyla o głowę.
Popijam Sobie herbatę rumiankową, bo prym w Peru wiodą herbaty ziołowe. Przychodzą na myśl wioska i Iquitos. Dwa różne światy.
Który z nich to prawdziwa dżungla ?
Kiedyś może sprawdzicie to Sami. Ja już mam własne zdanie.