KARAIBY — BEQUIA, NA KOLACJI U JULII 8/25

Bohaterowie:

Wyspa Bequia, knajpka Whalecorner, Julia.
Julia to polska dziewczyna nasi Julka na nią wołają. Ciekawa jest jej historia. Niebieskooka trzpiotka o ciemnoblond, długich, kręconych włosach, które wiatr po wyspie Bequia rozwiewa, dzisiaj jest, a jutro może już jej tutaj nie być. Drobniutka o miękkim głosiku, którego można godzinami słuchać, co rusz przeplatanym radosnym śmiechem. Trafiła w to miejsce, bo zna swoją wartość. Wysiadła ze statku i wybrała zawód kelnerki, chociaż w głowie i na dyplomach cenną ma wiedzę. Odkryte muśnięte tutejszym słońcem plecy i poreo płynące za nią, kiedy się porusza. Taki widok jawi się jako pierwszy. Opowiada, a ja słucham od niej: O uprzejmości tutejszych ludzi, o biedzie, o mentalności. Ze mną po polsku, z tubylcami po angielsku rozmawia. Po francusku ze znajomą rodziną spod wieży Eiffla. Co rusz ktoś ma dla niej jakiś drobiazg, co jakiś czas całus i jeszcze kogoś przytula, jak bliskiego, którego zna wieki. Miałam pisać o owocach morza, ale Julia to ewenement. Warto się przy niej na chwilę zatrzymać.

Spacer
Bequia to miasteczko turystyczne. Wieczorem knajpki muzyka i drinki. Nie wyróżnia go wiele od innych w okolicy jedna knajpka z Julią i kilka sąsiednich. Ostatnia jest na szczycie góry praktycznie rzut beretem, a z niej piękny widok. Bank, sklep, żaglówki, czyli taka podstawa potrzebna do przeżycia.

Do Julii wracam. Dzięki niej bliżej poznaję francuską rodzinkę. Ich domem jest morze. Dla dzieci jest szkołą, bo do zwykłej szkoły nie chodzą. Czy tak się da? Dla niedowiarków, których buda ich dzieci jak łańcuch na uwięzi trzyma, powiadam: Tak.
Cała czwórka wolnością jest przesiąknięta. Widać to jak na dłoni. Błogość z każdej strony. U chłopaka sztywna czupryna od głowy odstaje. Wygląda jakby na tutejsze kokosy, ktoś trochę rdzy wylał. Na jego buzi wyraźnie zaznaczają się liczne piegi. Taka Pipi Lansztrung w chłopięcym wydaniu. Jego siostra nastolatka jest nieco inna. Długowłosa skrupulatna młodziutka i zdolna. Krucha jak porcelana. Po knajpkach nosi przy sobie zaczarowaną szkatułkę. Tak sobie dorabia. W środku niej to do czego mam odwieczną słabość: ręcznie robione bransoletki z tego, co natura dała. Z drobnych sznureczków za bezcen prawie, z których cenne, bo z duszą przedmioty powstają. Kupuję jedyną na Karaibach pamiątkę, a w niej muszelki z Grecji, kamyczki prosto z Karaibów, skórzane paseczki Bóg wie skąd jeszcze. Pamiątki z duszą z dobrej ręki. Uwielbiam za każdą cenę, stawiam ponad wszystkie z Apart – u.

Bequia to Julia, Julia to Bequia.
Pod stopami miękki, pulchny i ciepły piach się rozściela. W oddali na swojej malutkiej niebieskiej łódeczce z mini silniczkiem odpływa w nieznane francuska familia. Trzech chłopa się przede mną do kąpielówek rozbiera. Rozpiera ich energia. Pomijam pierwszy plan. Sorki chłopcy mnie to nie interesuje. Za wami, albowiem zachód słońca, morze w oddali i następne cudowne kolorami mieniące się wyspy. Opuszczam to miejsce. Bequia to Julia. Dla mnie. Bez Julii Bequia to tylko jedne z wielu cywilizowane miasteczko, które przybliżam wam na zdjęciach. Ona-wolny ptak, który albo tu, albo tam. Czy zostanie tutaj na zawsze? Płynę dalej w poszukiwaniu białego piachu oraz plaż z palmami z billboardów i katalogów. Piratów nie było i nie ma. Wierzę, że czas zrobi swoje.

 

KARAIBY — NIECO BAJKOWO O LUDZIACH MORZA 7/25

Z załogami jest tak: Albo są zgrane, albo nie. Mnie się poszczęściło. Jaka jest naprawdę ta moja karaibska? Różnorodna. Dzisiaj kilka słów o „ludziach morza”, aby każdy mógł otworzyć oczy, jak ważne jest gdzie, ale jeszcze ważniejsze z kim po przygodę jedziemy.

„Osiem krasnoludów i nie do końca śpiąca królewna”
Dawno, dawno temu, a może tak całkiem niedawno gdzieś na prawie bezludnej wyspie siadłam na brzegu i kątem oka wyłapałam wszystkich dookoła. Popatrzyłam po twarzach kompanów mojej podróży. Część kąpała się w morzu, inni na piachu czas miło spędzali. Pierwsze skojarzenie z popularną bajką i masz Ci wypisz wymaluj: Osiem krasnoludów i nie do końca śpiącą królewnę. No i ja oczywiście. Narrator. A więc teraz troszkę bajkowo będzie, o tych, co teraz mają jak w bajce.
Tu i teraz w czystej jak łza wodzie wyłożył się właśnie Kapcio. Pierwszy z krasnali jest wszystkich na łodzi przywódcą. Najmniejszy z nich i często paradujący w czerwonej czapeczce, teraz jest w stanie Flow. Unosi się na wodzie bezwiednie, bez wysiłku, Wyleguje jak w królewskim łożu, pieszczony przez wiatr, wodę i słońce. Przepiękny widok. Kiedyś miałam wrażenie, że czujność nigdy Kapcia nie opuszcza. A jednak. Są i takie chwile jak ta. Bezczujne.

W innej części akwenu trzech innych zabawę sobie urządziło.
Kuchcio w wodzie zaczął szorować nogi koledze Wesołkowi. Kim jest Kuchcio? To takie chodzące 3 w 1 a może nawet 4. Wszędzie go na łodzi pełno. Opiekuńcza z niego istotka. W kuchni to on wydawał jeszcze kilka godzin temu rozkazy. Rosół w niedzielę u niego to mus bez względu na warunki. A jak już kończy gotować w sztormie? Psikusów nie ma końca. Pomysł na szorowanie stóp kolegi mniemam, że do niego należy.

Wesołkowi z krwi i kości tymczasem zabawa się podoba. Leży w wodzie, pilnując, tylko aby głowa była wyżej niż reszta jego ciała. Przypomina mi się kilka scenek z życia Wesołka. On na wszystko ma proste rozwiązanie. Jego słabość to plecy. Z dbałości o nich pamięta i często chroni je przed słońcem. Oj jak nasza Katamaranka z lekkością się go słucha. Obsługa koła sterowego jednym palcem? Uczyć się można od niego.

Śmiałek o duszy strażaka nad bezpieczeństwem Wesołka czuwa. Trzyma rękę tuż nad jego głową. Rzuca cień, który chroni kompana przed promieniami mocnego słońca. Czułam, że ten z krasnoludów będzie naprawiał, to co inni nabroją i tak się często dzieje. To jego najczęściej z wiadrem w ręku mogę na łodzi spotkać. To on za klucze odpowiada i jego ster pontonu oraz silnik słuchają się zazwyczaj. Również on po drzewach, za kokosami się wspina.

Kuchcio, Wesołek i Smiałek. Trójka rozrabiaków pławiących się w słońcu? Nie. Trzech takich, co łapią właśnie chwile szczęścia w garści.

Jedziemy dalej. Zaraz przy brzegu Gapcio pławi się swobodnie. Kąpielówki ubrane ma poprawnie. Czasami po pokładzie w gatkach na lewą stronę chodzi. Na poważnie! A może dla żartu? A po co dochodzić. Gapcio jak się okazuje, do nawigowania jest zawsze pierwszy. Przez dnie całe patrzy w ekran na głębokości, kamienie pod wodą, małe i duże wyspy. Teraz jego wąsy srebrzą się w słońcu. Czoło marszczy, a głowa czujna nadal kierunki świata namierza. Gapcio! Zbastuj.

Kto jeszcze? Bawiącym się i pławiącym Mędrek przygląda się z brzegu. Nawet w kąpielówkach wygląda elegancko. W oczy rzucają się czerwona buzia i jeszcze bardziej czerwone piszczele. Słońce go lubi na łodzi, a i poza nią również. Dlaczego? Bo w słońce, deszcz wiatr i każdą inną pogodę zawsze go można wypatrzyć. Gdzie? Przy sterze oczywiście na straży. Do tego do papierów ma głowę tęgą po brzegi. Skrupulatny wszystkie księgi wypełnia. Plażowanie udziela się teraz i jemu. Z lekkim uśmiechem wpatrując się w tych, co w wodzie, chłonie karaibskie chwile.

Pod rozłożystą palmą wypatruję Śpioszka. Bez dwóch zdań indywidualistę. Gdy idzie na ląd, nie wiadomo gdzie go szukać. W swojej malej koi, zakopuje się często. Na dziobie w kajucie dużo mniejszej niż najmniejsza hotelowa jedyneczka, łatwo go jest namierzyć bez zbędnych urządzeń typu GPS. Siedzi teraz na piachu wpatrzony gdzieś daleko w dal. Ciemne okulary przysłaniają oczy. Do piersi przytula swój ulubiony aparat. Trwa w bezruchu jak w modlitwie. Sen na jawie a może po prostu jest tu i teraz i nigdzie, nigdzie indziej? Sama wpadłam chwilę w zadumę. Cosik mi jednak nie pasuje.

A gdzie ostatniego krasnoluda szukać? No tak. Apsika rejs nie oszczędza. Niemoc Apsika od początku do końca nie opuszcza. Znosi to dzielnie. W przerwach takich jak ta kontempluje w odosobnieniu na łódeczce. Kojarzycie czołówkę amerykańskiej wytwórni filmowej Dreamwarks? Apsik mimo swojej dorosłej postury, jest tym chłopcem siedzącym na księżycu z kijem i puszczającym w niebo balony. Kiedy schodzi na ziemię, chłopakiem z wędką co srebrzyste rybki na kolację łowi. Do tego wiecznie młodym facetem śpiącym często pod gwiazdami. Dobrym obserwatorem, a ponad wszystko marzycielem.

No i ośmiu mamy: Kapcio, Kuchcio, Wesołek i Smiałek. Gapcio, Medrek, śpioszek i Apsik co rzadko, aczkolwiek teraz zaniemógł. No i królewna. Bez królewny bajki nie ma. Poszukajmy gdzie i ona. Królewna siedzi ze stopami zatopionymi w mokrym piachu. Pupa, plecy, kończyny i kilka piegów odbijają się w nim jak w świeżo wypolerowanym lustrze. Jej rude włosy komponują się z koralowymi paznokciami a te z wybranymi drobinkami muszelek na tutejszej plaży. Woda co rusz dolne partie ciała obmywa, pozostawiając skórę gładką i błyszczącą od drobinek soli. Oczy poza horyzont zaglądają, jakby szukały tam jeszcze czegoś.
Często podczas rejsu widuję ją rozmawiającą z morzem. Jakby odpływała gdzieś myślami, chociaż ciało ciągle w tym samym miejscu spoczywa. O czym myślą w takich chwilach królewny, daleko od domu i bliskich? Czego pragną? No cóż. Kiedy spotkacie na swojej drodze jakąś, warto ją o to zapytać.

Nie wiem jak długo, tym scenkom się przypatrywałam. Wsiadając na łódź, o jednym pomyślałam. Są chwile błogie, są i wyzwania. Ten rejs utwierdza mnie w przekonaniu: Jaka załoga taki standard. Jakość pływania dużo od nich zależy.

Jaki tego wpisu morał? Poznaj charaktery i słabości tych, z którymi na małej powierzchni na wielkim morzu się zamkniesz. Poznaj ich dobre strony, bo stamtąd nie ma ucieczki. Jeśli każdego osobowość akceptujesz, czeka cię piękna przygoda, jeśli nie, narzekanie odpuść sobie, bo to wszystko twoje świadome okazują się wybory.
Wydaje ci się, że znasz ludzi? Prawdziwe oblicze poznajesz dopiero w warunkach ekstremów. Brak gazu w butli, wywrotka pontonu, pusta lodówka czy brak tabletek na chorobę morską. Kto pierwszy wyciąga dłoń wtedy pomocną? Kto silnik rozbierze, żeby znowu zaczął działać lub posprząta po wszystkich, gdy inni w sen głęboki odpływają? Kto na zakupy pierwszy i kto powie drugiemu: Wytrzyj nosa z budyniu? Kto stanie za sterem, gdy inni w karty grają i kto będzie pytał, jak się czujesz, gdy niemoc ogarnie? Załoga jest jak przybrana rodzina. Jeśli chcesz się z nią dobrze czuć:
Akceptuj. Doceniaj. Wspieraj.
W podziękowaniu za rejs wpis dedykuję wszystkim krasnalom i królewnom. Dla wszystkich czytających gratis krasnalkową piosenkę roku dorzucam.

https://www.youtube.com/watch?v=hAS7mASew08

 

KARAIBY – NA ŚNIADANIU U ANTONIEGO KONTRA PIRACI Z ZATOKI WALLILABOU BAY 6/25

Pirates of the Karibbean na wyspie Saint Vincent i Grenadines
Niewiele ponad rok temu opisałam miejsce, gdzie powstawała Mamma Mia. Tamto planowałam. To zastaję zupełnym przypadkiem. Dzisiaj moje stopy stąpają po plaży filmowych rozbójników. Oglądam pozostałości ze scen właśnie do tego filmu. Miejsca, gdzie Kapitan Jack Sparrow nieludzko broił i śmiertelnie mocny trunek, od którego nikt jeszcze nie umarł, w darze pozostawił. Piraci z Karaibów Gore Verbinski’ego. Wyszukane efekty specjalne, obsada do pozazdroszczenia i niepowtarzalna muzyka Hansa Zimmera. Kojarzycie?

Wallilabou Bay
Właśnie tutaj jestem. Upłynęło lat ponad 10. Czy życie przez to, że kręcili tutaj jedną z najbardziej dochodowych produkcji filmowych, zmieniło tych ludzi jakoś? Nie widzę. Mieszkańcy w marketing nie weszli, może dlatego dobrze się tu czuję. Stary rozlatujący się pomost? Taki powinien być. Starość każdego dopada. Obok zjawiskowa atrapa budynku, w którym leżące luźno na ziemi akcesoria filmowe można dotykać, i nikt nie ma nic przeciwko temu. W środku założenia niepozorna żarówka nadająca filmowy nieco mroczny klimat. Na plastikowych przeźroczystych charakterystycznych taśmach jeszcze twarze bohaterów widać. Zarys jednego z nich powtarzalny na setkach następnych matowych klatek. Klisza.

Przypomina mi dzieciństwo. Uwielbiałam wywoływać zdjęcia. Ciemna kuchnia. Musiało być ciemno. Liczne kuwety. Kwaśny zapach wywoływaczy i utrwalaczy. Powiększalnik wyciągał wszystkie szczegóły. Wpatrywałam się w nie, zanim na lata przelane zostały w postaci rysunku na gładki bielutki papier. Czy wracasz czasami do pięknych wspomnień, które są tylko twoje?

Biorę głęboki oddech. Czuję zapach drewna, które w tutejszym słońcu się suszy. Powietrza, które wpada do środka od czasu do czasu. Zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia. Pozostałości, na których czas też już położył swoją rękę. A na nich: Johnny Deep, Geoffrey Rush, Orlando Bloom i wielu innych. Byli tutaj. Ja tutaj jestem. W rogu następna z trumien i ta cisza tak bardzo pasująca do tego miejsca. Udziela się. Popatrzyłam na ręce. Skóra wyglądała jak gruboziarnisty papier ścierny. Chwilkę ciarki przeszły. Jak niewiele trzeba. W pobliskiej knajpce, gdzie ścian nigdy nie wybudowano, bo i po co, wcisnęłam cztery litery w miękki stary jak świat wygodny fotel z miękkim siedziskiem i twardym oparciem. Zaraz obok nie inaczej następna charakterystyczna skrzynia. Taka prosta, najtańsza, najpiękniejsza, bez zdobień i lakierowania. Sprawdzam. Ta tutaj jest pusta. Następne przybite są do pali za moimi plecami czarne jak noc i tylko księżyc ich krawędzie rozświetla miejscami. Trumny, mary i skrzynie. Słuchajcie. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Polubiłam to miejsce. Proste w swojej prostocie, nie „nadmuchane”. Takie zgodne z naturą: Ktoś tu był, ktoś poszedł a po nim przyszli następni. Czuję błogi spokój. Jakbym w ciemną noc na cmentarzysku przesiadywała. Jedyna drobna od miasta umarłych różnica? Tutaj jest błogosławione dla wielu i czasami nieprzystępne Wi — Fi.
Czasami słyszę w powietrzu słowa tych, co się za łepskich uważają: Nie wykorzystali, zaprzepaścili, a można by było na tym zarobić. Osobiście cieszę się z zastanego.

Śniadanie u Antka inne niż wszystkie
Na kolacji nie byłam, bo w trumny się zapatrzyłam. Z tymi, co Sparrow’s rum wieczorkiem u Antosia popijali, nie omieszkałam w miejsce, o którym mówili, zaglądnąć z samego rana.
Przy plaży mała knajpka. Mówią „U Antoniego”. Trudno to knajpą nazwać. Konstrukcja bardziej na tymczasową chatkę wygląda. Jedna żarówka pośrodku ze szczytu dachu zwisa na długim kablu. Nieczynna, bezczynna i czas o niej zapomniał. Druga w postaci krótkiego leda, który też po małych przejściach. Jedyna sprawna, tyle o ile rozświetla skromne pomieszczenie. Pajęczyna misternie utkana zaraz obok w sąsiedztwie. Wytężam wzrok. Antoni to kolekcjoner. Za cel upatrzył sobie biustonosze, majtki, a nawet używane skarpety. Wszystkie wiszą mniej misternie upięte nad drewnianym potężnym blatem. W drugim planie koszulki i czapeczki z daszkiem. Wszystkie przedmioty przekazane od turystów darczyńców. Wśród takiego wystroju Antoś rozlewa i podpala na stole rum w ramach powitania. Do ucha polska muzyka wpada. Wpadam w zadumę. Człowiek wyjeżdża. Leci na drugą półkulę i martwi się, jak dogadać, po czym gdzieś w jednej z najmniejszych zatoczek spotyka Antosia, co pod ręką ma tak na wszelki wypadek polskie liczne ballady. Muzyka, bardzo mocne „co nieco” i nieco inne mniej u nas popularne skręty. Tutaj ich zawartość rośnie zaraz za rogiem. Jedni na nie gandzia inni „marycha” wołają. Zapach starych kart i zleżałych pamiętników, zeszytów z setkami od serca wpisów. Płyty, dużo płyt. Śmiech tańce i on. Czy czujesz już ten klimat?
Jaki jest Antoni?
Antoni z zatoki st. Vincent pochodzi i polskim kaleczy. Rano uśmiechem wita, a wieczorem częstuje jointami. Czasami bawi w DJ – a czasami śpiewa pod nosem. Kiedy już wszyscy dobrze się bawią, w błogą potrafi zapaść.
Jak wyglądało moje śniadanie w Wallilabou? Z Antonim rozmawiałam i z Antonim w kuchni się kręciłam. Jajecznicę usmażyłam i zmywałam, bo miałam taką ochotę.
Jaki go zapamiętam?
Szczuplutkiego drobnego faceta, siedzącego na małym stołeczku, wsłuchanego w rytmy tutejszego tanecznego, dźwięcznego i przyjemnego dla ucha Calypso.

Na włościach Fritza
Na wyspie jest kilka miasteczek ze stolicą tego państwa na czele. Do wyspy jeszcze kilka mniejszych wysepek przynależy. Jadę w szczękę cywilizacji. Po drodze wśród wystrzyżonej trawy ścielą się niepozorne cmentarze. Malutkie i każdy inny. Grobowce wychodzą z podziemi. Podchodzą aż pod domostwa i traktowane są jak nasze miejskie parki. W nich się wpatruje mieszkanka, gdy siada odpocząć pod domem. Żywi i umarli razem. To ono służy za skrót do pobliskiego w miasteczku sklepu, tutaj też bawią się najmłodsze pociechy, to skrót dla tych, co poboczem wracają raźno ze szkoły. Wysypały się jak mróweczki i idą wielkimi Od stóp do głów w mundurki kolorowe ubrane. To tutaj poznaję Fritza. Policjanta, który kokosami częstuje. Z własnego ogrodu egzotyczne owoce strąca. Dzięki niemu poznaję stolice i przez chwilę od jego kolegi długie czarne włosy zapożyczam. Wielkich miast podczas wypadów wypoczynkowych nie opisuję. Jeśli macie niedosyt o Kingstown polecam poczytać w necie.

 

 

KARAIBY – MORSKA 6 – TKA 5/25

Gdzieś pomiędzy St. Lucia a St. Vincent
Wieje dobre 6 w skali Beauforta. Wielu zapyta a ile to do diabła. Już tłumaczę łopatologicznie: Siedzę sobie na zewnątrz łodzi, przy stoliku na rufie, między dwoma pływakami. W dłoni trzymam talerz z zupą pomidorową taką prawdziwą. Lepszą nawet niż u mam. Z pomidorów, które tutaj właśnie urosły na słońcu Nie stawiam jej na stoliku co by nie utracić. Zsunęłaby się i znikła z oczu a Bogowie morza zjedli w głębinach, zanim bym się oglądnęła. Biorę łyżkę wypełnioną smaczną potrawą. Kieruję w stronę ust celem zwyczajnej konsumpcji. Mimo że chcę to zrobić szybko, wiatr zupę z łyżki zabiera tą i każdą następną. Myślę sobie: morze nie odpuści, bo na zupkę ma dziś chrapkę. To właśnie jest Morska szóstka. Przy siódemce jest bardzo podobnie z małą różnicą. Z łyżki nie pomidorówka ucieka a gulasz w gęstym sosie. Jak się nie domknie szafki talerze jak UFO pod pokładem fruwają, a kiedy lądują, słyszysz dzwony kościelne. Taka mała atrakcja. LB sunie. Ryby nie biorą, a jak biorą to wstyd dla gara.

Płynę, leżę, leniuchuję. Patrzę tym razem w górę. Siatka wbija się w moje ciało. Pode mną woda myje mi tyłek, muskając również co jakiś czas po buzi. Nade mną niebo i tęcza z zupełnie nowej perspektywy. Ścieli się po nieboskłonie jak Anielska aureolka. W kilku miejscach chmury chcą ją rozmyć trochę a w kilku przykryć lub rozdmuchać. Twierdzicie, że tak się nie da? No proszę was. Nie da się, gdy patrzymy tylko przed siebie. Czasami warto popatrzeć pod nogi i na to, co nad potylicą. Stanąć na rękach czy na stole, położyć się i zerknąć tam, gdzie zapominamy, a do tego być tu i teraz. No i masz wrota do nieba o barwach, które trudno opisać. Wrota do naszej duszy, zaproszenie od Boga. Kilka godzin wcześniej przeszła myśl złowroga i o czym ja to napiszę skoro wszędzie woda i woda.

No i masz ci los. W takich momentach życie mnie dobrze nastraja. Leżę i lenistwo ogarnia, bo tęcza zniewala, ale nie tylko. No dobrze przyznam wam w sekrecie: Przy sześciu Beauforta dopadła mnie choroba morska. Pozycja na trupa chroni przed chwilami, gdzie wrota do świata zewnętrznego otwierają się górą. Neptunowi wody nie będę zaśmiecać, więc łączę przyjemne z zastanym i tak trwam.
Wieczorem dopływamy znowu do lądu. Błędnik i cała reszta dużo lepiej huśtanie znoszą. Przede mną jakiś tam pomost, który nie okazuje się jakimś tam.
W wodzie niebieskiej jak majtki Uli rybki przyglądają się nam ciekawie. Inaczej kolor trudno mi opisać. Chudziny i niebogi przypominają krótkie węże wodne. Jednym słowem piękniusie bestie. Rzucają się w oczy, mimo że dookoła ciemno.
Po krótkiej wizycie na brzegu słyszę kobiece słowa: Mogłabym zostać tu na całe życie. Na brzegu skrzynie umarlaków przybite na pale stoją na baczność jak w wojsku. Jest wieczór, więc widok dość ekscytujący. O ho! Trzeba to będzie obniuchać i oglądnąć z bliska. Ciąg dalszy nastąpi. Przecież nie zostawię tak tego.

 

 

 

 

 

 

KARAIBY – SOUFRIERE 4/25

Papaja Day
Dopływam do małej zatoki jednej z licznych na tej wyspie. Na niebie gęste chmury przykrywają czubek jednego charakterystycznego i wyróżniającego się wśród wszystkich innych szczytów. Czarny strzelisty, diabelski jak by patrzył na mnie swoimi ciemnymi ślepia mi. Wychodzi z wody, która nie śmie go nawet poruszyć, chociaż też sprawia wrażenie bardzo charakternej.
Tafla wody w słońcu nabiera nieco zielonych kolorów. Kiedy niebo chmurami zakryte to mieszanka oleju silnikowego z pięknym ciemnoniebieskim atramentem i nutką fioletu. Błyszczy jak tłusty olej na patelni. Na ląd dostaje się małą łódką. Dzisiaj trochę wycieczkowo, pobawię się w przewodnika.
Widok niewiele przypomina St. Lucię z obrazków w grafice google.

Wodospad
Prowadzą mnie do wodospadu. Idę za przewodnikiem, dopasowują się do grupy i jakoś mi tak nie po drodze, bo ja, jeśli o zwiedzanie to tak trochę wolę sama. Wodospad nie robi na mnie zbytniego wrażenia. Zerkam, jak ludziska zasiedli w ciepłym bajorku, szukając atrakcji i dla zabicia czasu. Woda na głowy im spada z czegoś, co na kawałek instalacji wodnej wygląda. Pogoda ducha, nie ma to, jak ona. Kaskada niepozorna tak troszkę naciągnięta pod turystę. Oto pierwsze wrażenie, gdy patrzy się na niego z miejsca tarasowego. Ruszam leniwą pupę i idę po kilku kamieniach za zaułek. Tam woda też ma swoje szlaki. Ucieka przed wzrokiem ciekawskich. Patrzę w górę. Skała wygląda jak szczęka krokodyla, a woda ześlizguje się po jego zębach. Pod nogami wśród kamieni upadły kokosy. Z włosami czarnymi jak smoła już prawie na stałe wrosły w ziemię. Mam wrażenie, że chcą się ukryć przed tłumem ciekawskich. Nieopodal brązowy ślimak z wyglądu całkiem jak ten europejski. Na słońcu wygrzewa się słodko. Kilka kroków od miejsca atrakcji życie toczy się innym rytmem. Wracam, wspinając się po schodach. Zabieram ze sobą dobrą energię tego małego zakamarka. W powietrzu pachnie kakao, a na drzewach dojrzewają owoce kakaowca i papaja. Mimo pochmurnej pogody na buzi czuję ciepło odbijającego się od skał i wody promieni słońca. Łapię się ręką za poręcz zrobioną z resztek rur wodno — kanalizacyjnych i metalowych. Taka składanka wszystkiego i niczego. Przy wyjściu miła niespodzianka. Na tacy z liści bananowca mały poczęstunek z mango w pięknych pomarańczowy i żółtych kolorach. Białe grejpfruty, które u nas z gorzkim się kojarzą, tutaj słodkie są jak pomarańcze.
Do ust wkładam mały miękki kawałek kokosa. Zjadam razem z cieniutką brązową skorupą. Słodka pychota przypominająca zrobione z mleka kostki lodu błyszczące w słońcu. Dzięki nim Papaja Day uważam za mocno udany.

Tatuaże
Czarne na czarnym
Czasami mam wrażenie, że już widziałam prawie wszystko.
Bujda tak się nie da. Patrzę na ciemną skórę tubylców na dłonie przedramiona i barki. Wystarczy się nieco bardziej przyglądnąć, a dopatrzysz się na nich tatuaży, które w słońcu chowają się przed światłem dziennym, nie chcąc być dojrzanym. Mimo chęci właściciela, który chciałby się wyróżnić czy być zauważonym w tekst trudno się wczytać. Rysunek: Przyglądam się długo. Z jakiego powodu nie jest biały na czarnym, gdy u nas czarny na białym? Taki psikus od Boga?

Wulkan
Popadało. A przede mną następna atrakcja. Droga Stroma. Kierowca w górę się wspina. Nagle obraca samochód i pnie się na wstecznym w górę. Wsteczny ponoć mocniejszy wiec samochód daje radę. Mówią, że Polak potrafi, Kreole również. Na rękach kierowcy blizny i świeże jeszcze rany. Skąd? Teraz nie znam odpowiedzi. Dajcie mi jeszcze chwilkę.
Nieopodal czarciej góry schowany, wśród innych wzniesień wulkan. A raczej wielka dziura, powstała po zapadnięciu się stożka wulkanicznego. Jestem gdzieś na jej skraju. Tutaj diabły wodę mieszają, a kaldera jedną wielką kuchnię przypomina. Wybranych przez licho wie kogo mniejszych otworach ziemi, czarna maź przyjmuje temperaturę nie do opisania. Dźwięk bulgotania słychać przed obok i nad moją głową. W gorącym zastanym powietrzu kłęby dymu unoszą w górę i bez pośpiechu. Ściany zboczy ku mojemu zdziwieniu przybierają ciekawych ciepłych i przyjaznych kolorów. Wśród pomarańczowo żółto brązowych skał olbrzymie bambusy upatrzyły sobie miejsce. Z każdym jednak krokiem zaczyna robić się coraz bardziej ponuro. Zatrzymuję się nad czarcim brzegiem. Nad głową figowe drzewo chroni mnie przed mocnym, niegroźnym w tym klimacie deszczem. Deszcz? A no. Ja to mam szczęście. W powietrzu unoszą się mocno siarkowe zapachy. Dominują, tłumiąc wszystkie inne. Zapomniana Toi Toi – ka, do której zawsze kolejka, to przy tym bułka z masłem.
O ile dźwięki przyjemne widoki boskie i klimat do zaakceptowania, o tyle woń nie do dłuższego podziwiania. Patrzę na innych. Przechodzą z nogi na nogę, wiercą się i rozglądają. Mają podobnie jak ja. Tylko przewodnicy do miejsca przyzwyczajeni nic sobie nie robią. Mój nochal bardzo jest wyczulony, w kilka minut staram się, zatem wyłapać szczegóły, a zaraz potem powiadam: Żegnaj wulkanie i jadę do miasteczka. Tam już zapachy znad morza, a to już zupełnie inna bajka.

Miasteczko Soufriere
Usytuowane jest zaraz nad brzegiem zatoki. Już na pierwszy rzut oka sprawia miłe wrażenie i to nie dlatego że pierwsze moje spostrzeżenia to mężczyźni sikający gdzie popadnie. Z naturą nikt nie wygra, a skoro oni się nie wstydzą, mnie to nie przeszkadza. Każde miejsce ma swoje atrakcje. Ta wyróżnikiem dla tego właśnie jest miasteczka.
Wracam jednak do bardziej przyziemnych opisów. Miasteczko to kilka wąskich uliczek, do których przylegają przyjemne dla oka kolorowe nieco bajkowe budynki. Przypominają skansen. Nowe chatki, malutki szpital, kościółek i supermarket o angielskich w środku klimatach. Jeśli chcesz zapamiętać to miejsce jako nieco oryginalne, sklep warto ominąć, za to kupić kilka produktów do przeżycia u tutejszych nielicznych ulicznych handlarek.
Rozglądam się po twarzach. Jest poniedziałek, więc w miasteczku toczy się codzienne życie. Dzieciaki z buziami w kolorze gorącej czekolady ubrane we wszystkie dostępne kolory ziemi z plecakami małymi jak dla Calineczki podążają w kierunku szkoły. Mija mnie młoda kobieta o delikatnych rysach i jasnobrązowych błyszczących włosach, które przypominają świderki dopiero co wyprodukowanego z maszynki makaronu. Niesie pod pachą miniaturową pociechę. Ta rozgląda się ciekawie swoimi białymi oczkami dookoła. Dziewczyna tyle, co wyszła z banku i pogodna raźnym krokiem do domu podąża. Zwykłe życie Kochani. Na całej kuli ziemskiej, bez względu na widoki, kolor skóry i język. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Chcecie przykładu
Następny mężczyzna, u którego widzę blizny na ramieniu. Mogę się tylko domyślać, że to dzieło tutejszej roślinności. Piękna pachnąca, ale za darmo nie chce oddawać swoich owoców. Mówią: Każdy orze, jak może. Wśród pozornej turystycznej sielanki trud i znój kryje się po kątach.

Widowisko
Wieczorem patrzę na wyspę z dystansu. Jest już ciemno Stoję na burcie łodzi i wpatruję ślepia w oświetlone jeszcze miasteczko, aby za chwilę z nostalgią za pazuchą przyłożyć głowę do poduszki.
Przede mną spokojna poniekąd wyspa niewielka, w której bomba stworzona przez naturę tyka. Jej świadectwem jest czarcia góra i wielka dziura. Tutaj żaden samochód nie dojedzie i samolot tak zwyczajnie nie doleci. Pomijam, że samochodów na wyspie nie brakuje. Przypływają statkiem i zostają już tutaj na zawsze.
Noc odkrywa ostatnie tajemnice tego miejsca. Lukam w brunatną czystą wodę pod taflą. Wzdłuż wybrzeża jak podniebne lampiony świecące meduzy do snu się ścielą. Jasne kręgi jak lampki o dziesiątkach błędów każda. Pulsują raz za razem. Zataczają kręgi wokół własnej osi. Świetlny popis. Jeszcze raz zerkam na wyspę. Zwierzęta chronią ją, czy są może jedną z barier, tworząc nieprzystępne więzienie? Zamykam oczy, a do snu przygrywa wiatr. Woda kołysze łodzią. Specyficzny delikatny zmieszany w tym miejscu z wiatrem zapach siarki, sprawia, że wyspę zapamiętam jako nieco tajemniczą i inną niż wszystkie. Inną niż z opisów w Wikipedii.

Świt
Rankiem po raz ostatni zaszywam się w uliczkach miasta. Jego mieszkańcy nie lubię zbytnio zdjęć. Chronią swoją prywatność. Uszanuję. Tam, gdzie turyści iść się już nie chce, można dostrzec specyfikę tego zakątka. Pod kościółkiem leniwie pies się wyleguje. Szczuplutki niewielki budzi przechodniów zainteresowanie.
Uliczki w głębokie kanały zbierają deszczówkę. Na drewnianych słupach zbiegają się liczne kable. Wśród małych kolorowych domków chatek, jeden charakterystyczny. Z niego dziecięce odgłosy dobiegają. Zaglądam przez małe okno. Zwraca się w moją stronę kilkanaście ciekawskich oczu. Ciemne buzie kręcone włoski i piękny uśmiech. Każde co do jednego. Ja nie mogę napatrzeć się na tutejsze małe laleczki one wpatrzone w rzadko spotykaną w tym miejscu blondynę.
Z ust opiekunki padają do dzieci pytania: kim jesteś? Skąd pochodzisz? Już jako trzylatki uczą się swojej przynależności. Wszystkie co do jednego dźwięcznie odpowiadają. Zza powiewającej firanki bawię się z nimi przez minutkę w chowanego. Żegnają mnie radosne uśmiechy tych, których pewnie nigdy nie spotkam na ulicach europejskich miast. Tu się rodzą i Tu umierają. Trzeba to być, żeby widzieć, jacy są naprawdę. Spokojni, pogodni, pracowici, uczynni skromni, wstydliwi i szanujący co im życie daje. Zwykli Tacy sami, a jednak tacy inni.
Do półwyspu iberyjskiego stąd kawałek, kultury żydowskiej tutaj nie uświadczysz, ale właśnie płyta Alkimja Justyny Steczkowskiej i piosenka „Świt” najlepiej oddają mi klimaty tego miejsca.

 

KARAIBY – KIERUNEK ST. LUCIA 3/25

Jest jeszcze ciemno. Różnica czasowa ciągle daje mi w tyłek i nie pozwala się wyspać. Wychodzę na deski Mariny. Wszystko śpi. Jedno i dwukadłubowce odbijają się w spokojnej gładkiej jak lustro wodzie. Na niebie gwiazdy i kilka chmurek, ale tylko przez chwilkę. Dzień w pobliżu równika zastaje człowieka w mgnieniu oka, jakby ktoś gniazdkiem się bawił rano, a potem wieczorem. Gotowi? Pamiętajcie: Zanim zaczniemy zwiedzać, trzeba jakoś dopłynąć.

Lady Bestia
Nazwałam ją tak, zanim po raz pierwszy wzięłam do ręki ster. LB jest jak pływające mieszkanie, wielkości, o której nie jeden mieszkający w bloku marzy. 2 łazienki, 10 miejsc do spania i zadaszony taras. Cyfr na dzisiaj wystarczy.
Stoję i patrzę na nią z przodu, a ona na mnie boczkiem zerka. Wypisz wymaluj Boeing, któremu skrzydła odpięto, żeby zmieścił się i zajął dwa pasy w typowym górskim tunelu. Cała biała mieniąca się w słońcu, miejscami gładka, szorstka w dotyku tam, gdzie zajdzie potrzeba. Wokół liczne okienka. Na pewno nie jest zakompleksiona. Czeka. W porcie jest bardzo spokojna, jednak na wodzie podejrzewam ją o niezły charakterek.

Po pierwsze siatka
Bez siatki się nie obędzie. Struktura przypomina sieć utworzoną z nici przędnej pająków, którą zwierzę utkało, upatrując sobie za główne krawędzie mocujące dwa przeciwległe kadłuby z przodu katamaranu. Biała gęsta na, tyle że noc można wsadzić plecionka, wypełnia pustą przestrzeń, powiększając metraż.
Moja pierwsza przygoda z dwukadłubowcem właśnie od siatki się zaczęła. To było tak dawno, a jednak szczegóły najmniejsze pamiętam. Jak myślicie: Dlaczego? Siatka to „wolność”. Siatka to moje marzenie.

Wspomnienia
Wróćmy nieco wstecz. Wyobraź sobie katamaran wycieczkowy i półtoragodzinną wyprawę w morze. Skusiłam się wtedy na delfiny. Byłam młoda. No dobrze. Teraz też jestem. Nie łapcie za słowa. Byłam wszystkiego ciekawa, bez wielkich doświadczeń życiowych, ale już zaczynająca przygodę z dorosłością i wyzwaniami, jakie ona niesie, ciągle marzycielką wpatrzoną gdzieś wiecznie w dal, wrzuconą w ramy rytmu dnia: Praca, Dom, Gotowanie, Śmierć i Narodziny. Na siatce leżałam przez chwilę, obok był ktoś jeszcze. Następni w kolejce czekali. Pamiętam jak dzisiaj, ten niesamowity stan. Trwał raptem kilka minut. Czułam się jak piórko, które nie ma nic przeciwko, że go wiatr unosi nad oceanem. Jak w początkowej scenie filmu „Forrest Gump” z Tom Hanks w roli głównej. Białe, delikatne, niewinne, nieskażonej ufne. Czyżby metafora naszych narodzin i życia? Żadnej wydanej złotówki na ten rejs nie żałuję. Film oczywiście polecam.

Po drugie siatka
Dzisiaj mam ją całą dla mnie. Tak długo ile tylko będę chciała. Bajka. Wchodzę na niestabilny grunt. Stopa obiera się na nim. Potem druga. Siatka ugina się jak trampolina. Łódź podskakuje na falach, a ja lekko się unoszę w dół i w górę, nóg od sieci nie odrywając. Kładę się na brzuchu. Wbijam nochal w jedno z oczek. Mój się mieści. Pławię się w niej. Czuję powiew świeżego wiatru, który dostał się pod dno pokładu w pustkę, która dzieli go od wody. Niebieska połać wody a na niej mnóstwo drobnych kropli. Czuję się jakbym była łodzi nieodłączną częścią, zawieszona w czasoprzestrzeni jak kosmonauta na Marsie. Moja głowa znajduje się na wysokości dziobów obu kadłubów. Ani bliżej, ani dalej. Jakbym razem z nimi łeb w łeb do mety biegła. Łapię się siatki jak Spiderman. Łódź lata na wodzie, unosi się i skacze. Woda wpływa pod jej spód. Odbija, a potem ląduje na mnie. LB wygląda z tego miejsca jak łyżwiarz, którego płozy ledwo co stykają się z lodem. Katamaran daje lekkiego nura. Dzioby tną wodę, a widok przypomina płynne rozpinanie zamka błyskawicznego. W miejscu rozpięcia woda błyszczy się i wkurza, posłusznie jednak poddaje całej tej powtarzalnie rytmicznie procedurze. Następna kropla wody na mój nos spada. Inne lądują na czole. W ustach czuję sól, na policzkach ciepło od wody. Powtarzające się przyjemne dla ucha dźwięki zabierają mnie do podwodnego świata. Mogłabym tak leżeć i leżeć. Patrzyć i patrzyć. Słuchać i słuchać. Doczekałam się tej chwili. Hurra! Wstaję zupełnie mokra. Spełniona. Jeszcze tutaj wrócę. Ba. Bo to raz? Jeszcze warto popatrzyć z tego miejsca w górę i w boki. Tam też się dużo dzieje. Nie wszystko jednak naraz. Szczęście warto łapać garściami, ale potem go mądrze dozować. A teraz mała zmiana.

Po trzecie ster
Po raz pierwszy stoję za sterem LB. Oj jak kusiło. Okazuje się bardzo delikatna. A nie mówiłam, że kobieta? (No dobra. Wymądrzam się). Tylko ją dotkniesz, a już wierci się i kreci, jakby na dotyk była bardzo wyczulona. Nieufna na początku. Jeśli ja tylko z wyczuciem traktujesz, szybko się do Ciebie przekonuje.
Koło sterowe lekko przesuwa się pod moimi palcami. Lubi, bo nie przepada za silną ręką. Czuję opór i uderzenie. Lady Bestia odpiera atak fali. Lekko kontruję. Zresztą znakomicie radzi sobie sama. Zosia Samosia. Jak w wierszu J. Tuwima: Jest taka jedna Zosia, nazwano ją Zosia Samosia […]. À propos Tuwima. Jakoś się mnie na Karaibach trzyma. Wracamy na łódź. LB z tych, co „zastaw się, a nie daj się”. Nie popuści, chyba że ją w łańcuchy zakujesz i włączysz auto sterowanie. Uprzedzam. Nie lubi tego. Robi na opak i wolniej płynie.
Daję trochę wolnej ręki, ale również sygnał, że dopiero razem możemy zdziałać cuda. Pasuje jej takie podejście, bo ponad wszystko nie znosi ludzkiego cwaniactwa i ego.
„Lady”? Bo jednak dama z niej. Rozpycha się trochę w portach, jednakże robi to bardzo dyskretnie. „Bestia”? Bo wodzie i Neptunowi łatwo nie odpuszcza.
LB rozejrzała się dookoła. Zbadała sytuację i obrała stosowny kierunek. W dole dwie płozy mknęły równiutko po wodzie. Miałam wrażenie, jakby się do tafli przyssała bez względu na wielkość fali. Rozwinęła żagle. Popatrzyłam w górę. Kawałki materiału, jak nadęte policzki wypełniły się powietrzem. Silniki nagle zamilkły. Najpierw jeden, potem drugi. Teraz już słychać tylko wiatr, wodę i przestrzeń. Kilkunastotonowa masa pozwala się lekko prowadzić. Czuję się, jakbym zasiadała mustanga, który kiedyś był wolny, ale, mimo że w ludzkich rękach dużo wolności się mu daje. Fajne uczucie, chociaż za słowem fajne nie przepadam. Satysfakcja wielka Wiara w samego siebie znowu skacze o jeden słupek. Nowe doświadczenie? Zupełnie nowe. Jeszcze cieplutkie.
Patrzę na współtowarzyszy podróży. LB, przez niejednokrotnie traktowana grubiańsko czy nietaktownie, trafia w dobre ręce.

Na siatce i za sterem czas płynie inaczej. Wyspę St. Lucia już widać. Przygotujcie okulary i coś na głowę. Jutro schodzimy na nowy ląd. A z tymi akcesoriami to nie żartuję. Jak do czytania następnego wpisu ubierzecie, od razu odczucia będą inne. Bawić się życiem w przerwach między wyzwaniami? A dlaczego by nie.

KARAIBY – MARINA NA MARTYNIE 2/25

Leżę. Słucham. To pierwsza i ostatnia noc na Karaibach spędzona na lądzie. Potem już tylko woda. Za ścianą ktoś smacznie chrapie a wraz z nim tutejsze słońce za oknem. Ktoś inny z psiakiem rozmawia, tylko psiaka nie widać. Tak tez można. Jest środek nocy, ale czas wstawać, bo w miejscu, z którego pochodzą, środka dnia można już wypatrywać. Kilka godzin później nie mogę się napatrzeć, nasłuchać, najeść, na wierzyć. Kwiaty piją tutaj słońce. Palmy kokosowe o soczyście zielonych liściach, do nieba pną się, lub lekko ku morzu pochylają. Drzewa pod ciężarem owoców, których nawet nie nazwę, uginają się do ziemi. Kiedy kończy się ranek, w miejscu odgłosów żab pojawiają się pieśni tutejszych ptaków. Nagrzane podłoże przyjemnie grzeje po stopach. Zapach kwiatów i morskiej soli w nosie przyjemnie kręci. Gdzieś między drzewami bezszelestnie zawiesił się w miejscu miniaturowy koliberek. Jego wilgotne szare piórka wyłapując promyki, nabierają subtelnych kolorów. Brązowy drobniutki ptaszek przypominający naszego gołębia przechadza się mimochodem, nic sobie z mojej obecności nie robiąc. Nie wiem, od czego zacząć. Nie wiem czym się cieszyć najpierw. Tyle radości na raz. Milczę, wsłuchuję się, zamykam oczy. Łapię oddech czuję się taka wolna. Za godzin kilka moje nogi będą zwisać po kadłubie katamaranu.

Marina na Martynie
Jestem w Marinie. Wszystko jakieś takie duże. Patrzę w górę. Olbrzymie maszty stoją w pionie. Od niejednego mężczyzny słyszałam już po kilku głębszych, że również by tak chciał. Na tarasach jachtów suszą się ciuchy. Oho! Ktoś pranie zrobił przy weekendzie. Na pomoście ktoś wystawił kwiaty i rowery, robiąc porządki przy tej okazji. W wodzie, w której właśnie odbija się mocne południowe słońce, zwinne ławice malutkich rybek szukają resztek pożywienia. Mały psiak w kolorze szarej myszki dyszy przyzwyczajony do tych temperatur i na rybki razem ze mną spogląda ciekawie. Trudno za nimi wzrokiem nadążyć. Dobre ćwiczenie dla oczu pomyślałam sobie. Poprawia widzenie. Wszystko jest po coś, stwierdzam. Do uszu dobiegają przez chwile rytmy reggae i Boba Marleya. Toć Jamajka stąd już całkiem niedaleko. Auć! Bezlitosne słońce właśnie dorwało się do moich białych pośladków, które jeszcze trzy dni temu marzły mimo ciepłych pantalonów. Patrzę na moje krótkie, aczkolwiek ciemne portaski. No cóż. Warto pamiętać, iż czarne nawet, chociaż cieniutkie warto zostawić na wieczór. Wszędzie, a to wszędzie ubierać się adekwatnie do pogody. O! Właśnie przede mną przemknęła męska płeć w niczym innym jak w białych obcisłych slipkach. Jemu upał tak nie dokucza. Dosyć tego rozglądania się. Uaktywniam słuch. Naciągnięte na maksimum liny przywiązane do kotwic brzęczą i trzeszczą w uszach. Ich twarde odgłosy o niskim brzmieniu mieszają się z tutejszym, dźwięcznym językiem francuskim. Trzymają w objęciach wielkie katamarany. Krótki poobiedni spacer zaliczony. Nogi parzą się w butach. Dalej idę na bosaka. No cóż, skoro inni w gaciach po marinie chodzą, bose stopy mniemam, nie są niczym nadzwyczajnym. Dzisiaj spacer. Jutro wypływamy. Nie zaśpijcie, proszę.

KARAIBY PRELUDIUM 1/25

Usłyszałam głos w telefonie: Katamaran, wyspy i morze. Szybko podjęłam decyzję. Potem rezygnowałam, a potem chyba było mi pisane. Nie czytałam o tym miejscu, nie zaglądałam w mapy. Znałam z obrazków i serii filmów Jerry’ego Bruckheimera o korsarzach. Gdzie dzisiaj uderzamy? Na Karaiby jedziemy Kochane Robaczki. Bez walizek, bez zwolnień z pracy. Tak w wolnych chwilach. Co Wy na to?

Gdzie leży początek przygody
Przed wyjściem robię mały porządek na biurku. W komputerze dla tych, co zostają, nakreślam poniższe słowa:
Czy wiecie, że czasami warto się na moment zatrzymać, aby potem zrobić coś inaczej czy chociażby lepiej? To właśnie ten moment. Jeśli trudno będzie się do mnie dodzwonić i dopukać, nie bądźcie zaskoczeni. Do cywilizacji wracam wkrótce. Karaiby czas podbijać.
Pozostaje wcisnąć przycisk Enter. Poszło — czytaj długie pierwsze „o”. Dosuwam do biurka krzesło. Ostatni rzut oka na pomieszczenie i pierwsza myśl o podróży. To właśnie w tym momencie zaczyna się często nowa przygoda. Potem jest troszkę zamieszania z pakowaniem i loty z przesiadkami, które końca wydaje się, nie mają. A jednak.

Martynika
Wysiadam z samolotu. Pierwszy rzut oka na Martynę. Tak nazwałam francuski departament Francji, który od Francji dość daleko i którego miano nie bardzo mi podeszło. Martynkę łatwiej spamiętać. Pierwszy powiew ciepłego powietrza ociera się o mój policzek. Elektronika nie działa. Telefon wariuje od wilgoci która zawisła w powietrzu. Siedzę pod drewnianym daszkiem na jeszcze bardziej drewnianej podłodze w małym budyneczku bez ścian, który chroni mnie przed drobnym deszczykiem. Podobno mało tu deszczów. Hmm. W powietrzu unosi się słodkawy zapach, ale nie ma on nic wspólnego z sąsiadującym nieopodal lokalnym przy lotniskowym fast foodem, a raczej z unikatową roślinnością. Obok mnie przycupnął starszy Pan, który zna to miejsce od podszewki. Cieniutkimi jak młode gałązki nogami odzianymi w letnie klapeczki koła zakreśla, upatrując za cel jakiegoś biednego owada, który wybrał się na spacer. Na głowie czerwona wełniana czapeczka i daszek przypominający czapkę garnizonową. Każdy z palców zdobią złoto podobne pierścienie. Pełne jego skupienie na czynności a moje na nim. Bezdomny? W wilgotnym równikowym klimacie to słowo łatwiej przełknąć. Przypominają mi się wiadomości w radio dzień przed wyjazdem. O zamarzających na przystankach mężczyznach w minus 15 stopniach. Ten tutaj ma ciepło i zajęcie na cały dzień.

A co z resztą tubylców?
Patrzę po twarzach. Potomkowie Afrykańczyków lub Hindusów, Chińczycy, Kreole i Europejczycy w tym dużo tych, co żabki i ślimaczki wcinają. Różnorodności nie brakuje.
Przenoszę wzrok z jednej osoby na drugą. Następną i następną. Otacza mnie przyjemny spokój, tempo życia i mimo zmęczenia podróżujących pogodne nastawienie. Łapię głęboki oddech. Podróż do celu dobiegła końca. Bus. Airbus, autobus szusujący po estakadach, łączących dwa paryskie lotniska, wyglądających jak macki ośmiornic. Do tego wielki Boeing, taksówka i trochę pieszo. Wiele godzin w zamknięciu i do tego uderzenie równikowego wilgotnego klimatu. Różnica temperatur 42 stopnie. Najwyższy czas zrzucić puchową kurtkę i czapę. Zostaję w koszulce. Opuchnięte z podróży nogi powoli wracają do siebie. Za chwilę zmywam podróżną nieświeżość i odsypiam różnicę czasową. Na początek wystarczy. Warto sił po podróży nabrać. Dalej ruszamy, jak tylko odeśpię.

O czym będzie przez następnych dni kilka, a może kilkanaście? O miejscach, które różnią się od siebie jak karnacje ludzi na ziemi. O ciemnych tatuażach na jeszcze ciemniejszych ciałach. O lazurach w morzu i wodzie czystej jak łza, chociaż podejrzewam, że nikt tam łzy żadnej jednak nie uronił. O prostym jak drut zbrojeniowy życiu. O wietrze trochę i o tym, jak się żegluje w warunkach, które na morzu karaibskim są ewenementem. O ludziach innych, a jednak takich samych. Wiele, wiele więcej, jeśli tylko będziecie mieli na czytanie ochotę.

Lord of the Dance 2/2

Stoję na schodach wielkiej areny. Muzyczno — taneczny zespół stworzony przez Michaela Flatleya wystukuje stopami ostatnie irlandzkie rytmy. Tysiące uderzeń niosą się po wielkiej arenie. Zbliża się finał. Znalazłam sobie dobre miejsce. Widzę to, co na scenie a równocześnie to, co za kulisami. Jakbym patrzyła na krawędź lustra oraz to, co przed nim i za nim.

Na scenie
Po jednej stronie tysiące ludzi siedzi jakoś bez ruchu. Niezliczone reflektory zawieszone po całym suficie areny rozświetlają dużą scenę. Wsłuchują się w dźwięki butów z metalowymi podeszwami, dotykających co rusz podłogi. Nadążyć wzrokiem nie mogę. Moc uderzeń przypomina tętent setek dzikich koni przebiegających galopem w mocnym słońcu po wapiennych płytach płaskowyżu Burren. Wszystko jakby ze zdwojoną siłą i w przyśpieszonym tempie. Mocne światła oświetlają stroje artystów. Zarówno te u mężczyzn, które tworzą postacie mroczne, jak i te białe i pastelowe zwiewne okrywające stepujące na scenie dziewczyny.
Pomyślałam: Gdyby zebrać w całość te miliony uderzeń stóp uderzanych przez prawie setkę występujących w spektaklu artystów i następne miliony podczas wielogodzinnych ćwiczeń i przygotowań, matematyki by logicznej zabrakło.

Po drugiej stronie lustra, czyli za kulisami
Na zapleczu półmrok. Wytężam wzrok. W głębi krzątają się ci, którzy zaraz na scenę wyjdą wykonać ostatni taniec. Ostatnie małe poprawki. Żeby wypaść jak najlepiej? Kto to wie co w ich głowach siedzi. Widzę samego leadera. Przed nim jedna z jego ostatnich solówek. Jest na co czekać. Ćwiczy przed samym wyjściem. Tam, gdzie nikogo nie ma. Tam gdzie ciemno. Czuje się, jakbym jako jedyna oglądała przed premierę. Reszta na pozostałych na scenie wpatrzona. Ten to daje popis. Mam wrażenie, że nogi same mu chodzą, nie znając słowa „dość”. Po prostu tylko tak potrafią. Jakby robiły to całe życie. Jedni ubolewają, że skrzeli nie mają, chociaż czują się jak ryby w wodzie, inni żałują, że stonoga ma nóg sto, a im tylko dwie dano. Tancerze figlarni a on jednym z nich.
Zaplecze to jedna wielka garderoba utrzymana w nienagannym porządku. Każdy wie, co tutaj ma robić, każdy wie, gdzie jest jego miejsce. Jeden drugiego się nie krępuje. Pozostać sekund kilka w stroju Ewy czy Adama nie jest tu niczym nadzwyczajnym. Czas goni, ale ład totalny za kulisami zachowany. Nie znam Irlandczyków, ale wiem jaki spokój niosą ze sobą irlandzkie widoczki wiecznie zielonych spektakularnych krajobrazów, lazurowych wód wzdłuż wybrzeży Oceanu Atlantyckiego, wysokich klifów i wodospadów. Luz kontrolowany w tym miejscu czuję. Precyzję, pewność siebie i wysoki kunszt.
Lord of the Dance z tego miejsca to gra kolorowych świateł contra przyjemny mrok. Rytm i energia nieposkromiona contra opanowanie i błoga harmonia. Wciskająca w krzesło muzyka kontra cisza. Przeciwieństwa, które dzieli tylko czarna kurtyna. To miejsce mnie urzeka.

Zatrzymałam na chwilę oddech. Scenę finałową jak wspomniałam na początku, oglądałam, z najwyższych trybun. W najwyższych rzędach, gdzie można objąć wszystko wzrokiem. Słuchałam, jak podłoga sceny znowu rytmicznie dudni, a wielkie kolumny wzmacniają wielokrotnie ten odgłos. Patrzyłam na idealną synchronizację wykonawców i tysiące ludzi w nich wpatrzonych którzy zamarli na chwil kilka, które przestałam pod koniec liczyć. Trzy owacje na stojąco i tyle samo bisów. Czy trzeba cos mówić więcej? Było — inaczej.

Dla tych, co dotrwali do końca:
https://www.youtube.com/watch?v=CTHycKz70HI

Lord of the Dance 1/2

Tym razem w dwóch odsłonach będzie o „Lord of the Dance”, które od wielu lat, w dziesiątkach już liczyć, świat muzyki i tańca na całym świecie podbija. O Irlandkach z blond włosami i nogami jak u Marylin Monroe i Irlandczykach, którzy nie gorsi są od modelowych wzorców z europejskich gazet. Dlaczego tutaj jestem? Bo deszczową piosenkę w wykonaniu Freda Astaire’a bardzo lubię. Za oknem właśnie pada deszcz. Jak na zamówienie.

Ta to się zaczęło
Usiadłam na krzesełku, które przydzielono mi w momencie, gdy zapłaciłam za bilet. Obok mnie znajomy mi tancerz nad tancerzami, który tym razem przyjechał pooglądać, co jakiś czas nogami przebierał. Jego mocno czerwone buty nadążały grzecznie za nim. Tancerzom ustać w miejscu jest ciężko. Temu, udawało się co jakiś czas . Stawał wtedy z rękami w kieszeniach i uniesioną głową pokazując, że stanie również jest w jego naturze. Rozbawiona grupa takich, u których słońce często w sercu gości fotki strzelała, aby pamiątka z wydarzenia miła została. Obok starsza Pani marszczyła brwi, swojego miejsca bacznie od początku pilnując. Aluminiową kulę dzierżyła w dłoni jak broń wojenną. Powagi w niej dużo, dużo mniej radości. Tyle o tych, którym w ten dzień udało znaleźć się w tym miejscu.

Pierwsze kicanki
Show zaczęło się od nowoczesnych projekcji, muzyki, która łapie za serce i scen, które wprowadziły w klimaty dotąd mi nieznane.
Całość Lord of the Dance to historia, w której dobro ze złem wygrywa. Oparta na irlandzkich opowiadaniach ludowych przepełniona była bajkowymi scenami jednorożców pędzących po pięknych tęczowych krainach i mrocznym światem podziemi, gdzie rządzi piekielny ogień. Dwa światy, które przeplatały się nawzajem przerywane od czasu do czasu irlandzką muzyką wydobywająca się spod strun skrzypiec i nogi, które grały w całym przedstawieniu pierwsze skrzypce.

Trochę o dziewczynach
Oglądając całą opowieść, wyciągałam szyję, aby lepiej widzieć, to co wyczyniały stopy występujących. Spoglądałam na sprężyste ciała. Zerkałam na całe postacie. Podziwiałam piękne dziewczyny o blond włosach, nieco dłuższych niż te u Merylin Monroe. Idealnie wyczesanych, lekko falujących lub nieco bardziej przyodzianych lokami. O twarzach podobnie do Merylin malowanych i podobnie smukłych nogach z udami jak atłas gładkimi. O ustach w kuszących kolorach krwistej scenicznej czerwieni, niezmiennej, nawet gdy światła się zmieniały. Gdybym wspomniała o celulicie, byłoby to nie na miejscu. W krótkich jasnych spódniczkach jakby z mgły tkanych skakały w bok i w górę podskakując, a wszystko stwarzało wrażenie lekkości. Ich gołe lub ubrane w baletki stopy po cichutko zwinnie przesuwały się względem siebie. Cisza rozpływała się, gdy dziewczyny buty do stepowania na nogi zakładały.

Trochę o facetach
Kobiety swoją drogą. A jak było z facetami? No nie wiem, czy opowiadać. Robić smaka, czy nie robić? Zrobię. Było na co popatrzyć. Stepowanie to umiejętność ponad przeciętność. Wymaga precyzji, zwinności, siły, równowagi, wytrzymałości, szybkości i sama nie wiem czego jeszcze. Ruchów i postawy, o której niejeden facet marzy. Kiedy stepowanie to Twoje życie, ciało jest w idealnych proporcjach. Twarde mięśnie naturalnie eksponujące się pod delikatną skórą. Widoczne są nawet pod białą elegancką idealnie przylegającą koszulą. Ciało bez sztucznych barwników i białek. Takie ECO.
Podczas tańców wyprężony lub kiedy trzeba plastyczny korpus, trzymał całość. Niczego nie za mało, niczego nie za dużo. Skąd to wiem? Bez koszul jedna ze scen też była. Z cichą dedykacją dla panien.

Ochroniarz
Na chwilę mój wzrok zawiesił się na tutejszym ochroniarzu. Jego spokój udzielał mi się od początku. Przedstawienie dobiegało końca. Siedział wyprostowany tuż przed sceną na małym plastikowym krzesełku. Ubrany w dopasowany garnitur, z elegancją mężczyzny z filmów jeszcze przedwojennych uśmiechał się prawie niezauważalnie. Nawet on zamarł w bezruchu. Jego wypolerowane na błysk buty tkwiły przy ziemi w bezruchu. Akinezja ogarnęła całe jego ciało. Ostatnią scenę obserwował bez słowa i bez mrugnięcia oka.

A ja?
Bez słowa patrzyłam na niego. Zastanawiałam, czym tak naprawdę jest Lord of the dance?
Dla mnie Lord of the dance to mało znane mi dotychczas irlandzkie piosenki Nadine Coile znanej z Idola. To jeszcze mniej znana, ale ujmująca muzyka Ronana Hardinana pojawiająca się również w reklamach Guinnessa. To świat motyli, czerwonych lampionów, tysiąca białych kwiatów kwitnących u podnóża legendarnych zamków. To walka dobra ze złem wątkiem miłosnym oczywista sprawa. To świat bohaterek przypominających kruche porcelanowe laleczki ukryte w melodyjnych pozytywkach. Świat mężczyzn w kaszkietach o sercach delikatnych i kruchych, którzy mają stawać w ich obronie do walki. To wreszcie finałowa scena, której owacje trwały dłużej niż długo.

W tym właśnie momencie zadumy natura przypomniała co nieuniknione. Przerwa była wymuszona. Toalety drzwi stanęły mi otworem. Przerwę więc i teraz czynię. A o tym, co było po przerwie, jutro Wam opowiem.

Amsterdam w przerwie na kawę

W Amsterdamie jestem godzin raptem kilka. Mam na cosik zerknąć i szybko wrócić. Po 24 godzinach jak gdyby nigdy nic, z powrotem wylądować i zanurzyć się w sen we własnym łóżku. Czy się uda? Sprawdźmy to.

W drodze do celu
Pominę opis wczesnego wstawania i podróży, na której lotnisko muszę poświęcić godzin kilka. Z tym się liczę. Mniej przyjemnym akcent? Po co tak zakładać. Droga minęła szybko. Zacznę więc od lotu w chmurach i samego w Amsterdamie lądowania. Od momentu, gdy pilot wyłącza olbrzymie silniki, podjeżdżają schody, a załoga samolotu otwiera drzwi, za którymi czekają nowe doświadczenia. Jest późny poranek. Tylko przez chwilę cieszyłam się słońcem w chmurach. Wystarczyło jednak, żebym się sama do siebie uśmiechnęła. Na razie na lotnisku jest mocno pochmurno. Po twarzach stewardessy smutku z tego powodu nie widać. Stawiam nogę na holenderskiej ziemi. Żegnam przestworza.
Wysiadka. Oznaczenia jak podróżować czytelne. To podróży nie koniec. Przemieszczam się różnymi środkami transportu. Aby dotrzeć, albowiem do celu lecę, idę, jadę. Wszystko idzie bardzo sprawnie.
Pociąg. Patrzę na ekran wyświetlacza. Mknie przez miasto z prędkością 130 km/h. Pupka miękko wbija się w siedzenia. Podróż w wagonie, a także wcześniejsze łagodny lot i lądowanie samolotu przypominają mi jazdę limuzyną, chociaż wykupiłam drugą klasę w tanich liniach lotniczych.

W środku miasta
Idę piechotką. Uważam na drogach, bo szybko okazuje się, że rowerzyści mają tu pierwszeństwo. Po nich dopiero są piesi, potem tramwaje i samochody, których wyjątkowo tutaj mało.
Rowerzyści są wszędzie. Chcę zrobić zdjęcie. Tylko jedno ujęcie ze ścieżki rowerowej, która nabiera pomarańczowych kolorów w słońcu. Nie ma szans. Ups! Odskakuję szybko. Albo ja, albo oni. Nie ryzykuję. Zdjęcia nie będzie, życie mi miłe. Wrażenia zostają. Dziwne uczucie. Czuję spokój tego miejsca, a dzięki rowerzystom jednoczesną energię i olbrzymie skupienie.

Rowery
Są wszędzie. Jak kolorowe kwiaty na łące, chociaż czerń dominuje. Miasto rowerów mnie urzeka. Wciąga. Stare holenderki, a jednak mają w sobie tyle uroku. Ten obdrapany i ten nieopodal z dekoracją ze sztucznych kwiatów. Takich, które znamy z grobów dekorowanych na Wszystkich Świętych. Jeden ze zdezelowaną ramą, inny z dziwną konstrukcją siedziska dla dziecka. Tamten z foliową reklamówką na wielkim wygodnym krzesełku chroniącą przed deszczem i jeszcze jeden wyglądający jak wiosenny pęk kwiatów. Upchany jest ciasno wśród innych. Setki ich i każdy odmiennością grzeszy. Dwukołowi indywidualiści i indywidualistki. Mało skomplikowane, nie przebajerzone i wygodne ponad miarę. Nowego jednoślada uświadczysz tutaj tylko w sklepie, na ulicy nówka to rzadkość. Skromność mieszkańców czy wygoda? Może inny powód? Nie dochodzę. Rozglądam się dalej. Wszystkie bicykle czyste. Większość mimo widocznego na nich upływającego czasu chronione przed kradzieżą. Pozapinane, do czego się tylko da. Dziesiątki ich w każdym kącie i tysiące w mieście.

Tubylcy
Powrót. To już zapytacie? A nie wspomniałam, z czasu jak na lekarstwo? Załatwiłam, co trzeba. Teraz kilka minut na obserwacje. Wracając, chwilę czasu tubylcom poświęcam. Wokół mieszanka narodowościowa. Gdzie jej teraz nie ma? Na rowerach zaczesani gładko Holendrzy, skośnooka kobieta o kruczych włosach i skośnooki chłopak ze sztywno stojącą jak kolce u jeża krótko przycięto gęstą czupryną. Jadą wszyscy równym tempem. Ruchy są, jak pisałam energiczne, lecz płynne. Spokój dookoła emanuje. Najpierw Pani w czarnych szpileczkach, które mocno oplotły pedało. Potem rodowy Holender elegancik w modnym garniturze odprasowany na maksa mnie mija. Dumnie trzyma głowę w górze. Patrzy się czujnie przed siebie. Jednym tempem płynie czas i woda w kanale, nad którym właśnie stoję. Tym samym tempem w Amsterdamie toczy się życie z początkiem tygodnia. Sumienni i pogodni Holendrzy wracają z pracy. Na ich twarzach nie widać zmęczenia, nerwowości czy smutków wszelakich. Szczupli Ci, co aktywność ćwiczą w drodze do pracy.

Jedzonko
Przysiadam w chińskiej małej restauracyjce umiejscowionej przy jednej z główniejszych dróg w ciągu tutejszych kamieniczek. W powietrzu zaskakujące swojskie zapachy w miejscu miejskich dobrze znanych nam spalin. Tych mało. Chodnikiem przechodzi kobieta w powiewnej tunice, która jeszcze latem żyje i mężczyzna w puchowej kurtce, który za zimnem nie przepada. Wyłapuję wzrokiem ludzi i bawię się w ciepło zimno. Ciemnoskóry tubylec, który osiadł tutaj na dłużej, roznosi codzienne gazety. Znajomy kelnerom kurier przywiózł właśnie do sąsiedniej knajpki przesyłkę. Znają się razem, pogaduch jednak nie ma. Czuję w eterze myślenie: Teraz jest praca, czas przy dobrej małej czarnej potem. Każdy wie, co ma robić i kiedy. Jedzenie pyszne, kelnerka zaangażowana a zupę przynosi sam właściciel. Ubieram kurtkę, bo poczułam jesienny chłód na plecach. Oho! Jeszcze dobrze nie pomyślałam, a z zaskoczenia nad moją głową z gazowego podgrzewacza rozchodzi się przyjemne ciepło. Świeci słońce. W oczy świeci. Moje czoło zaczyna się marszczyć, a ja słyszę delikatny dźwięk silniczka. Elektryczne żaluzje zaczęły rozsuwać się powoli, dając komfort i zacienienie. Zaskakuje mnie spostrzegawczość i czujność obsługi. Taką Holandię lubię. Udziela mi się.

Powrót
Wracam. Pod moimi stopami lotniskowe taśmy przyśpieszacze. Do bramek, których numer nie ma znaczenia, metrów nie zliczę, minut pisze 15. Śmieję się sama do Siebie: Jadę już na wspomagaczach. Nie, nie. To nie o tym, co myślicie, mimo że to Holandia. Energia tego miejsca mnie trzyma, dobry nastrój, pozytywne do życia nastawienie i ciekawość co mnie jeszcze czeka. Słońce zachodzi, a za oknem czyściutkie i zgrabne samoloty czekają na swoją kolej. W jednym czasie potrafi ich odlatywać kilkanaście. Porządek znowu mnie zaskakuje. Siadam na krzesełku i spokojnie czekam na samolot. Opowieść kończę w tym miejscu.

Hola, hola powiecie: A gdzie o ulicy czerwonych Latarni? O De Rosse Buurt, najstarszej i najmniej na świecie chyba grzeszącej nudą dzielnicy. Tej, której opis pełen byłby skromnie odzianych kobiet lub nieodzianych wcale? Pełen niespodzianek, zaułków, tajemniczości, witryn w ciepłych a czasem piekielnych kolorach. Tam, gdzie przy zachodzącym słońcu od nietypowej wystawki trudno wzrok oderwać. Pełen erotyzmu, słodkich zapachów, bibelotów i jeden Bóg wie czego jeszcze.
Kochani: Byłam. Widziałam i z holenderskim spokojem oświadczam: O tym jeszcze będzie, jak tylko nadarzy się ponownie okazja. 24 godziny na takie „cukiereczki” to ewidentnie za mało.

Współczesne kontra historia, czyli Ateny w 24h – cz. 3/3

Akropol. Szukam dalej jego duszy. Już nie od środka. Chcę popatrzyć na niego z dystansu. Docieram do założenia umieszczonego na drugim krańcu miasta. Udaję się na peryferia. Najpierw dostrzegam wielkie pole żółtych traw. Ciągnie się bez końca. W środku nich ku mojemu zaskoczeniu kolumny. Sprzęt, z którego od czasu do czasu wiatr muzykę niesie. Powietrze ciężkie, brak cienia, a z nieba żar się leje. Ratunkiem jest najnowsze w Atenach założenie, do którego mam niezły kawałek. Najnowocześniejsza perełka tego miasta. Przestrzenny, bijący po oczach surowością betonowo — szklany stwór z wielkim płaskim dachem, który jest dla mnie ratunkiem, bo może ochronić od skwaru.
Idę, idę i idę. Wielkie to bydle. Oj wielkie. Na górze kryje w sobie kawiarnie, sale ekspozycyjne i miejsca wypoczynku. Na dole pod ziemią skrywa wielką operę. Co krok ochroniarz, kieruje mnie dalej i dalej, aż do miejsca docelowego. Siadam w cieniu na stalowym lazurowym krzesełku, wśród setek innych w podobnym kolorze. Patrzę w dal i widzę Akropol. Wreszcie go czuję i jestem szczęśliwa. Widzę całe założenie, chociaż oddalone kilometry stąd. Nie słyszę tupotu setek turystów, żadnych rozmów przez telefon, komentarzy. Kontempluję.
Pamiętajcie, nie zawsze musimy być w centrum, żeby chłonąć.

 

Nieszablonowa historia pewnego Odeonu czyli Ateny w 24h – cz. 2/3

Dobrze by było znać wszystkie nazwy. Dobrze wiele dat pamiętać. O jak dobrze by było. Człowiek wtedy się taki mądry wydaje. Ja nie mam często głowy do tego. Nie płacze z tego powodu. Aby coś na dłużej zostało, dopowiadam własne opowiadania. Odeon Heroda Attyka. Ten unikatowy. Stałam przy nim chwilkę. Miał to „coś” w sobie. Na końcu języka mam tego miejsca własną historię. Wracam na chwilę na Akropol, kilka tysięcy lat wstecz. Masz chwilkę i ochotę? Posłuchaj.

Dawno, dawno temu — bardzo dawno — KTOSIK o imieniu Herod, wpadł na pomysł, żeby wydrążyć dziurę w skale. Miejsce, gdzie jego małżonka mogłaby czasami przysiąść. Od czasu do czasu popatrzyć co do otworu wpadnie. Powód? Kobieta piekielnie się nudziła. Małżonek wybrał stok góry, bo szczyt był już zajęty. Sam nie podjął się zadania. Głupi przecież nie był.
Herod, którego imię wielu dobrze się nie kojarzy, na pomoc innych śmiałków zwołał. Tak dla towarzystwa. We wsi był lubiany, więc chętnie wielu przyszło. Chociaż któż to wie? Zakładam jednak taką wersję.
Wszyscy wzięli się ostro do pracy, żeby żona jeszcze za młodu miejscem się mogła nacieszyć. Jak jeden brat w dłonie chwycili ogromne stożkowe wiertło. W połowie prac zacięło się urządzenie. Rzekł Herod: Psia kość i nie poddał się tak szybko. Na dole pozostała duża platforma. Ściana schodząca do niej w dół była gładka i nieco stroma.
Aspasia, bo tak miała żona na imię, przysiadła i stwierdziła: Ciekawie, aczkolwiek pupa po skałach w dół nieco mi się ślizga. Wołała błagalnie strapiona:
Mężu kochany, na sam dół zejść nie mogę. Dlaczego, mężu mój, oj dlaczego.
Na prośbę żony pracowici mieszkańcy podkuli więc skały troszkę po brzegach. Kawałek po kawałku. Pierwszy rząd dopieścili, potem dalej również poszło gładko. Tym sposobem zgrabny kształt schodów powstał na całym obwodzie. Stopnie mogły spełniać funkcję miejsc siedzących. Policzyli i stwierdzili z zaskoczeniem, że jest ich niespełna 6 tysięcy. Dzielne chłopaki. Nieprawdaż?
Schodzili się wszyscy z „wioski” z ciekawości do środka zerknąć. Żona miała towarzystwo, zadowolona chwaliła więc męża. W dole niewiele się działo. Tylko od czasu do czasu, jakiś ptak przeleciał. Nuda?
W końcu znalazł się TAKI JEDEN z tłumu, co pomyślał prosto:
Skoro inni chcą patrzyć, to JA im pokażę, co potrafię.
Poszukał na jednym z krańców dogodne sobie miejsce. Tak z nudów troszkę a troszkę na pokaz, dał ludziom pierwszy występ. Jego piękny głos docierał wszędzie. Dziura okazała się, albowiem bardzo przyjazna akustycznie. Herod był słuchowcem, więc wiedział, co poczyna. Występów nie było końca. Podczas nich zdolnemu Grekowi śpiewakowi wiało od czasu do czasu po plecach. Chorował często biedak, smuciła się wtedy Aspasia, a z nią cała reszta.
Nadmienię w tym miejscu: Herod od małego uwielbiał zabawę klockami. Lego wtedy nie było, cóż więc miał zrobić chłopina? Wyzbierał wszystkie marmurowe kamienie dookoła. Podrównał je dokładnie, aby pasowały do Siebie. Do drobiazgów pamiętajmy, że przywiązywał dużą wagę. Ułożył sprytnie jeden na drugim. Miało być nie za wysoko. Z jednego, trzy raptem piętra zbudował. Tak powstała scena i wszystko, co w jej sąsiedztwie.
Mogłabym dalej ciągnąć tę historię, ale nie chcę Was jednym zanudzać. Podoba Wam się ta wersja? Nieco inną znajdziecie w Wikipedii. Jeśli żadna nie pasuje, polecam poruszyć wodzę własnej wyobraźni.

Wracamy do Tu i Teraz. Stoję Sobie i patrzę na Odeon Heroda Attyka. Podejrzewam, że dzisiaj miał tu miejsce koncert. Patrzę na obsługę, która poprawia poduszki w piaskowym kolorze. Rozpieszczają dzisiaj nasze delikatne tyłki. Aspasia by była zdziwiona: Po co to, komu miękkie poduchy i na co?
Postęp kochani. Przecież my ciągle staramy się poprawiać coś na lepsze. Dla mnie cywilizacyjne wygodnictwo, nieco zakłóca widok tego miejsca. Dla wielu zbawienie, gdy mogą tutaj miękko na kilka godzin przysiąść.
c.d.n.

Jest! Tylko co to? czyli Ateny w 24h – cz. 1/3

Jestem w Atenach. Naprawdę! Dzisiaj troszkę o nich i o wszystkim znanym nam Akropolu. Również o Partenonie co wielu myli się z rzymskim Panteonem. Ach te nazwy fikuśne. Sama do nich często głowy nie mam.

Pierwsze zderzenie z miastem
Od mieszkańca wielkiej metropolii słyszę: Dzisiaj jest gorąco. Skoro on tak mówi, nie może być inaczej. Potwierdzają się moje przypuszczenia. Jest raptem 40 stopni.
Jestem w centrum wielkiego betonowego tworu. Ateny i Akropol. Od niego wszystko się zaczęło dużo przed tym, jak na kalendarzu ujrzeliśmy cyfrę 0. Nie ma tego, co by o nim nie słyszał. Mniemam z kosmitami włącznie, nawet jeśli ich istnienie pozostaje dla niektórych pod znakiem zapytania. Reszta miasta Ateny rozlała się od szczytu jak lawa. Obecnie liczenia budynków bym się nie podjęła, bo jest ich jak mrówek, a ja tyle czasu nie mam. Tak naprawdę tylko 24 godziny. Od czego by tutaj zacząć? Może od tego, co blisko.
Późne popołudnie. O miejsce parkingowe trudno. Wysiadam z samochodu a pod moimi stopami podgniła pomarańcza. Obok następna do zjedzenia kusi. Nad głową korona wielkiej rośliny a na niej następne małe zielone owoce. Kwitnie i owocuje na okrągło. Jestem pełna podziwu. Drzewek oliwnych, cytrusowych i starych sosen wzdłuż chodników nie brakuje. Dają jednak cienia tylko tyle, ile same potrzebują. Samolubne, ale tutaj w zupełności ich rozumiem. Łatwo nie mają. Między gałęziami chowają się ptaki, które z drzewami mają wspólne cele. W wielkiej konglomeracji przeżyć. Powietrze zawisło w ulicach. Stoję przez chwilę podobnie jak ono. Plecy i brzuch całe oblepione potem. Staram się odwrócić od dyskomfortu uwagę, bo narzekanie niewiele zmieni. Obok sklepik. Paradoks, bo z owocami, za które ludzie płacą. Pomarańcz jednak nie widzę. Z moich spostrzeżeń wynika, że Grecy uwielbiają wszystko, co słodkie, ale nie koniecznie owoce. Patrzę w cukierniczą witrynę.
Wyobraź sobie puchate croissanty, złociste tosty na słodko, nabrzmiałe pączki, delikatne ciasta na bazie filo, kruche na zewnątrz i mięciutkie w środku ciasteczka maślane. Czerwone, żółte, pomarańczowe galaretki pod pudrowym kożuszkiem czy czekoladowe okrągłe mecyje w kolorowych złotkach. Płynne masy budyniowe typu pie lub te półtwarde cięte nożem polane karmelem, Wielkie trzymające linię obwarzanki posypane sezamem, paluszki owsiane. Wszystkie możliwe cudeńka. Małe, duże, twarde, miękkie z jedną wspólną cechą: Jak diabli słodkie. Niezliczone ilości i w każdej postaci. Czujecie to w ustach? No to jak już pojedliśmy, czas w drogę. Teraz trzeba nieco zrzucić, co by nie poszło w bioderka i brzuszki.

Kierunek Akropol
Podjeżdżam UBERem. U kierowców zawsze można dowiedzieć się coś ciekawego. Są mili, bo liczą potem na dobrą ocenę. Siwy starszy Grek okazuje się małomówny. Potwierdza tylko wcześniejszego rozmówcę, że gorąco. Czy o tym trzeba mówić, skoro i tak wszyscy to widzą i czują?
Dalej idę na piechotkę. Pnę się w górę. Wieczór zbliża się dużymi krokami. Na murkach tutejszych kamienic wylegują się zmęczone koty. Ledwo żyją. Podobnie pies przed samym wejściem do strefy zabytków. Chowa się pod drzewem. Ktoś zostawił mu wodę w kubku. Nie ma siły pić, ciężko złapać mu oddech. W uszach słyszę muzykę ulicznych grajków.
Kolejka do kasy długa, chociaż za godzinę zamykają. Bilecik kupiony. Wchodzę. Trzeba iść za tłumem, bo niby innej drogi nie ma. Za takim zwiedzaniem nie przepadam. Znacie mnie już troszkę. Powtórzę się. Ja lubię od zaplecza i w miejscach, gdzie można oddech złapać. Tam, gdzie bez barierek i tabliczek z ostrzeżeniem: nie dotykać lub przejścia nie ma. Ja lubię tam, gdzie można przysiąść i poczuć dane miejsce. Porozmawiać z boginią Ateną i samym artystą dzieł Fidiaszem. Zupełnie inne odczucia. To jakbyś miał wybór między: wynajmować małe mieszkanie lub mieć własną rezydencję z wielohektarową posesją. No cóż, nie mogę wymagać wiele, bo wpadłam tu jak do sklepu, gdy podczas pieczenia ciasta okazało się, że mąki zabrakło. Mam godzinę. Więcej, jak powiedział tubylec w taki dzień jak dzisiaj, wśród skał nie da się wytrzymać. Dzisiaj z pełną odpowiedzialnością na wynajem się decyduję.
Jestem w drodze do samej świątyni. Zatrzymuję się na moment. Pod moimi stopami Odeon Heroda Attyka. O nim szczegółowo i po mojemu już jutro. Teraz trudno się skupić. Ktoś woła, ktoś o coś prosi, ktoś stoi obok i buzia mu się nie zamyka. Mija niecała chwila. Sympatyczny Filipińczyk prosi mnie o zrobienie zdjęcia. Następuje miła wymiana słów Idziemy dalej.

Jest. Jest! Jest? Tylko co to?
Główne założenie w nieznanym mi wydaniu. Kolumny w mocnym słońcu razem z solidnym rusztowaniem bawią się w ciuciubabkę. Wielkie betonowe płyty przytrzymujące jeszcze większy dźwig, konkurują z tutejszym nieco od nich starszym rodzeństwem. Miejsca brakujące, wyglądają jak skrupulatnie zalepione białą plasteliną. Gdzie ten Panteon znany mi z internetu i pięknych książek? No cóż. Dobrze, że dbają, szkoda, że właśnie tak. Słyszałam, że prac nie ma tu końca.
Za plecami słyszę ekscytujące rozmowy wschodnich najeźdźców. Głównie młodych drobnych kobiet o cerze gładkiej jak płatki kwiatów, ubranych w kapelusze i błyszczące sandałki. W powietrzu pachnie kobiecymi perfumami i męskim potem. O moich stopach nie wspomnę. Telefony na teleskopach i dzierżone w dłoniach atakują we wszystkich kierunkach. Czuję się jak na wojnie.
Obok mnie rodzime klimaty. Wsłuchuję się w długi monolog podekscytowanej kobiety:
– Kupiłam trzy breloczki, jeden dla ciebie i jeszcze ręczniki takie z napisem, takie zaje fajnie. I jeszcze dużo innych rzeczy.
W tym miejscu cieszę się, że języków nie znam wielu. Szukam spokojnego miejsca. Marzenie ściętej głowy. Zamykam oczy. Przypominają mi się sceny z lokalnych targów gdzie przekupy, chcą zachęcić przybyłych interesantów do kupowania, a ci znowu targują się o wszystko. Przypominają wesołe pogaduchy, które odbywają się przy obstawionych stołach biesiadnych.
Hałas, plac budowy i ukrop. To dla mnie następne doświadczenie. Dzisiaj stojąc przy najstarszych budowlach, uczę się na nowo, co poprawić, aby zwiedzanie wnosiło w moje życie prawdziwą wartość.

Wierzę, że to miejsce ma duszę podobnie jak dużo młodsze peruwiańskie Machu Picchu, czy każde inne, do którego rękę przyłożyli Przemocni. Dzisiaj prawdy stojąc pod samym Panteonem, nie odkryję. Zostawię na jutro rano. Spojrzę na niego z innego miejsca. Przygotujcie czapeczkę, okulary i butelkę z wodą. Na dalszą podróż w towarzystwie mocnego słońca zapraszam jutro.

Królestwo cykad Skopelos 10/10

Zbliżamy się do końca. O przyrodzie tego miejsca i ich mieszkańcach było już dużo. W ostatni dzień krótko o kontrastach. O urlopowiczach, którzy myślą, że wyjazdy zmienią coś w ich życiu i takich co nie dostrzegają, że w nie ma w nich synchronii.

Śniadanie. Takie hotelowe. Obok słyszę rozmowy. Kilka osób w wieku, gdy już wszystko wydaje się, zwalnia powoli, wpadło tu na dni kilka. Jasne ciało kobiety, o które słońce już kilka razy się otarło, zdobi żółta plażowa sukienka. Obok pasujący do niej z pozoru mężczyzna z wyjątkowo dużym nosem i pobłyskująca siwizną. Oboje zwracają uwagę swoim zachowaniem, które zupełnie nie pasuje mi do tego miejsca. Jakieś smuteczki dosiadły się do stołu, a przecież są wakacje? W pięknym otoczeniu obserwuję sytuację:

Akt 1
Żona patrzy na męża, nie pozostawiając jego zachowania bez komentarzy. Wsłuchuje się w to reszta biesiadujących przy stole, pan więc obraża się nieco. Przechodzi do innego stolika z nosem spuszczonym na kwintę. Zapada cisza. Reszta patrzy po sobie. Nie obchodzi się bez komentarzy. Mija kilka minut. Małżonek wraca. Ponownie trwa dysputa. Dopóki są wspólnie w gronie, jest całkiem nieźle. Nagle para małżonków pozostaje sama. Słowa milkną. Jedno wpatrzone gdzieś w dal, inne w talerzu grzebie widelcem. Na niebie piękne słońce. Widoki, którymi znudzić się trudno. Oboje zupełnie myślami gdzie indziej. Zamknięci w sobie. Smutna chwila w miejscu, które mogłabym pokusić się rajem nazwać.

Akt 2
Tę samą parę niewiele później spotykam na plaży. Morskie odgłosy fal wprowadzają mnie w dobry nastrój. Dwa niebieskie leżaczki skrywają się pod jednym dającym im nieco cienia białym, słomkowym parasolem. Na posłankach Ich Dwoje. Małżonkowie jacyś tacy smutni. Pani zwinięta prawie w kłębek odwróciła się na prawy bok, plecami do męża. Śpi albo poleguje w bezruchu, oczy ma zupełnie zamknięte. Jego ciało rozlewa się nieco dalej. Spuścił leniwie rękę, grzebiąc i szukając wśród drobnego żwirku, tego czegoś. Na buzi raczej smutek się pisze niż boskie wakacyjne rozanielenie. Bywa. Czasami najpiękniejsze miejsca nie pomogą, aby uratować, to co się latami psuło niezauważenie.

Co z tym zrobić?
Dzisiaj obserwowałam ludzi, którzy mimo wielkiego stażu są Sobie zupełnie obcy. Zamarli w bycie bez celu, daleko od jakichkolwiek radości. Smutne. Życie płata nam czasami niezłe figle. A może łatwo na życie zwalić? Pamiętajcie, wyjazdy są po to, aby nabrać dystansu. Nabrać sił witalnych. Przypomnieć Sobie jak wygląda zabawa w lenia. Wrzucić na luz. W pokonywaniu życiowych wyzwań nie trzeba przemierzać tysięcy kilometrów. Większość z nich wymaga tylko chęci i zrozumienia. Słońce i piękne widoki nie są kluczem do drzwi szczęścia. Jest nim raczej „wiedzieć czego się chce” i umieć w każdym miejscu i o każdej porze szczerze ze sobą rozmawiać.

Walizki spakowane. Wsiadam na prom. Wracam z głową wypełnioną kolorami i widokami, które tak naprawdę docenię po powrocie do domu. Żądni podobnych podróży? Będą. Już niebawem.

Królestwo cykad Skopelos 9/10

Jest taka jedna skała. Towarzyszy mi od początku. Miałam o niej nie pisać, jednak zbytnio się zasłużyła. Uświadomiła mi, albowiem, że nie zawsze to my musimy gdzieś iść czy gonić, czasami wiele przychodzi do nas. Po co tułaczka, skoro to, co dobre jest blisko? Dzisiaj więc zatrzymam się w miejscu. Przestanę na chwilę gdzieś gonić. Beztroskich chwil poszukam za rogiem. Na tę krótką, ale wartościową podróż zapraszam.

Zróbmy coś
Najpierw były poranne wielkie plany.
Miało być ambitne opłynięcie wyspy łodzią motorowodną. Łodzi, jak na lekarstwo więc plany spełzły na niczym. Do wyprawy wzdłuż nieco stromego brzegu na plażę Kastani, miejsca, gdzie kręcili pierwsze sceny Mamma Mia, również nie doszło. Ostatecznie zostałam na miejscu. Filmową plażę przełożyłam na sam koniec.
Dzień upływał leniwie. Wylegiwałam się w cieniu na leżaczku, obserwując jak inni, opiekają się na słońcu jak chipsy. Plażing. Słoneczkowanie. Opalanko. Medytacja w słońcu. Nazywajcie to, jak chcecie. Wiecie, o co chodzi. Leżałam, czytałam i jajka znosiłam. W oddali usłyszałam słowa: Zróbmy coś, zatrzaśnijmy się w toalecie. Rozbawiły mnie.
Było już dobrze po południu. Wsłuchałam się w otoczenie. W basenie chlapały się beztroskie dzieciaki. Tyle w nich było życia i tyle spontanicznej radości. Popatrzyłam w morze, było tak pięknie, że trudno opisać. Wstałam i poszłam przed Siebie. Minęłam kilka wielkich drzew, które wrosły w przybrzeżne skały. Drzewa były tam bezpieczne. Nieopodal nich kamienie. Ba, nie tyle kamienie ile skały nieokiełznane. Były dla drzew bliskim sąsiadem. Mijałam ich, nie mogąc się nadziwić. Cóż za wyrozumiałość z ich strony. Dlaczego tak i po co? To się nazywa symbioza. Zawsze ją podziwiam. Skały dawały drzewom stabilny byt. Żaden sztorm im nie zagrażał. Ich korzenie schowane głęboko w skałach były nie do naruszenia, Skały wiedziały, co robią. W zamian dostawały cień. Wielkie korony drzew skałom chłodu, które dawał cień, nie żałowały. Pod jednym z nich skała. Byłam już tutaj wcześniej. Dzisiaj przyglądnęłam się bliżej. Z boku zawieszona nad innymi. Duża, płaska, bezpieczna. Pasowała idealnie do mojego tyłka. Następna dołączyła do kolekcji. Przysiadłam na chwilę. Z minutki zrobiło się dużo dłużej.

Woda i jeżowce
Zerknęłam w dół, nieopodal mnie odpoczywały tutejsze jeżowce. Piękne i nieprzystępne, chociaż na wyciągnięcie ręki. Liczę: 2 sztuki. Sztuk 30 i jeszcze kilka dziesiątek. W rachunkach wyszło 120, potem zaprzestałam matematyki. Przypomniały mi się schody, które ostatnio na skale przemierzałam. Stopnie dało się dokładnie sumować. Zwierzątek nawet nie próbuję. Nie ma szans i znaczenia. Wiem za to, że namierzyłam miejsce ich spotkań. Zdobiły kilka kamieni. To tutaj bawiły się z wodą w chowanego. Wygrzewały się na słońcu, gdy fala ustępowała. Dawały nura, gdy H2O stwierdzała, że chce chwilę dotknąć dalej brzegu. Wodę dzisiaj nosiło, nie potrafiła usiedzieć na miejscu, za to one w bezruchu, nie zmieniały swojej pozycji. Majestatyczne. Tutaj były bezpieczne. Wiedziały, że nikt na nich nie nadepnie. Woda i jeżowce. Następna po drzewach i skałach symbioza. Zapytacie: Jak to? A tak to. Przyuważyłam rzecz nietypową. Czarne sztywne i bez skazy kolce wodnych zwierzątek rozczesywały wodę raz za razem. Dzieliły na chwilę jej zbitą strukturę na jednolite pasma przypominające długie włosy syren. Turkusowa woda, nie chcąc być dłużnikiem, masowała je wokół bardzo delikatnie. H2O oraz najeżone czarne jak węgiel, błyszczące jak lustro piękności. Następni co bez siebie żyć nie mogą. Mogły tak bez końca, a ja bez końca mogłam się temu zjawisku przyglądać.

Odlot
Popatrzyłam nieco w górę. Wielkie drzewo z ogromną koroną rozpościerało się tuż obok. Jego igły błyszczały w słońcu. Ostatnie bardzo mocne promienie słońca bawiły się w berka między gałęziami. Rozświetlały każdy zakamarek. Piękne wyszłoby zdjęcie, a jednak po aparat nie sięgnęłam. Pomyślałam: Zrobię potem. Czasami na później odkładam. Jak na tym wyszłam? To za chwilkę. Zamknęłam oczy. Wszystkie myśli schowały się gdzieś po kątach. Czyżby chciały odpocząć? Ucieszyłam się. Pozostałam tylko „JA”. Moje ciało odbierało bodźce z zewnątrz. Wrażliwe czuło każdy dotyk najmniejszego wiatru. Muskał po stopach i plecach. Na czole usiadło jakieś zmęczone lataniem stworzenie. Gilgało. Takie chwile warto przeczekać. Skupiłam się na odgłosach. Prawie wsłuchałam się w oddech jeżowców. Za chwilkę uciążliwego skrzydlatego uparciucha muchą potocznie zwanego, już nie było. Potem już było tylko „NIC”. Pozostała czujność. Jak długo? Tyle ile trzeba. Otworzyłam oczy. A raczej to one zdecydowały, że chcą się już otworzyć. Ponownie popatrzyłam na drzewo. Roślina nabrała ostrości. Żyło jak wszystko dookoła łącznie skałami, które nam się często martwe wydają. Zabawy światłem już nie było. Żyło, ale spało. Na zdjęcia było za późno. Czasami chwile pozostają tylko w naszym wnętrzu. Sercu i pamięci.
Rozglądnęłam się dookoła. Było mi po prostu dobrze. Wróciłam tam, gdzie dużo głosów radosnych i ludzi. Tam, gdzie życie tętni inaczej.

Wg Wojciecha Eichelbergera sekret nasycenia tkwi w jakości i głębokości przeżywania chwili, a nie w liczbie zaliczonych podróży. Często o tym zapominam. Jeszcze częściej staram się o tym pamiętać.

Królestwo cykad Skopelos 8/10

Moja mama tutaj gotuje
Jadę dla równowagi tam, gdzie tętni życie. Na wyspie Skopelos jest miejscowość Skopelos. Małe portowe miasteczko. Samochodem dojeżdżam do najbardziej wysuniętego miejsca na wodzie. Tutaj łódki parkują wraz z samochodami. Skałę obrosły zabudowania. Latami powstawały, a teraz jest ich jak grzybów po deszczu. Wzdłuż brzegu i stojących tu łódek można łatwo spacerować. Mam wrażenie, że nieplanowanie znalazłam się w najciekawszym miejscu. Knajpka przy knajpce zachęca do skosztowania czegoś typowo greckiego. Przyjechałam coś zjeść, więc dobrze trafiłam. Pod dużym zadaszeniem przy jednej z kamieniczek miła Pani ubrana jak na co dzień, wychodzi nieco do klienta i tych mniej zdecydowanych zaprasza do środka. Rozglądam się dookoła. Stolików większość zajęta, a w knajpkach obok jakoś tak pusto. Słyszę słowa: Moja mama tutaj gotuje. Oho! Rodzinny dobrze zaplanowany biznesik. Sprawdzić więc warto. Żadnej ściemy nie ma. Widzę jak w kąciku przysiadła kobieta. Włosy zebrane siatką, taką jak można wielokrotnie spotkać u kucharek, które lubią czystość i nie zapodają potraw z włosami. Oto i mamę wyłapałam. Wyszła złapać świeżego powietrza. Będzie ciekawie. Doszukuję się reszty rodziny. Młoda dziewczyna o kruczych włosach związanych skromnie z tył zerka na małą kręcącą się między stolikami dziewczynkę. Zakładam, że wnuczka. Kilkulatka ze złamaną prawą rączką stoi w drzwiach prowadzących do kuchni i czuje się jak u siebie w domu.
W knajpce rytmy Zorby niesione przez ciepłe powietrze. Mimo że powtarzalne nie męczą ucha. Muzyka rozpędza się i rozpędza, podkręcając klimat. Jeśli nie słyszeliście, warto w necie Greg Zorba wstukać.
Jeden z kelnerów również dogląda całości bardziej niż reszta, zagaduje do dziewczyny i w nieco inny sposób dotyka kobiety, która nas tutaj zapraszała. No to namierzyłam trzy pokolenia rodziny Kosmas. Nazwisko w karcie wyczytuję.
Jedzenie wygląda na smaczne. Bakłażany z fetą gdzie ciemny z białym dopełniają się jak dobrane małżeństwo. Kozie mięso i mussaka. Risotto z różowymi krewetkami, które mam wrażenie, że bawią się w chowanego. To tylko kilka z potraw, które wyciągnięte z pieca wystawione są w wielkich brytfankach i czekają na zamówienie. Świeże ryby w lodzie, z których możesz przebierać a w manu wzmianka o zwiniętym jak ślimak ciepłym cynamonowym cieście milk pie z gorącą budyniową masą. Moje i wielu ulubione. Ślinka cieknie.
To miejsce żyje. „Mama” i cała Kosmas Family przy jednym ze stolików pomieszkują. To ich codzienność. To przy nim matka głaska czarnowłosą córkę po głowie, a czarnowłosa dziewczyna tuli zasmuconą córkę, której zabrano kredki, bo jedna z dziewczynek, która jest klientką, chciała właśnie coś porysować. Zabawek dziecko nie ma wiele, ale jak to mówią klient nasz Pan. Mija raptem kilka minut, jak rodzinny stolik znika, aby dołączyć do innych, bo większa grupa ludzi coś przekąsić przyszła. To miejsce, które ciągle ewoluuje. W karcie wzmianka o wizycie Jamie Oliviera. Znacie przesympatycznego anglika, który uwielbia gotowania prostotę? Podobało mu się i pewnie smakowało, skoro nie omieszkał o tym w znanym czasopiśmie wspomnieć.


Prawie do nieba
Zanim
przyjdzie zamówienie, decyduję się na króciutki spacer. Zaciekawia mnie kilka białych schodków zaraz nieopodal knajpy. Patrzę na zabudowę. Jeden budynek przytulony do drugiego, trzeci zaraz nad drugim. Wspinam się. Pierwszy, piąty, pięćdziesiąty. Jestem coraz wyżej. Zakręt, rozwidlenie, w którą teraz stronę skręcić? Białe ściany budynków powodują, że mrużę oczy. Wszystkie nieopodal jak na wyciągnięcie ręki. Niebieskie okiennice, małych otworów okiennych chronią od słońca. Niektóre drzwi do domostw pootwierane, bo w przejściach mimo gęstej zabudowy przyjemnie chłodno. Tutaj nie docierają samochodowe spaliny ani hałas z głównej uliczki. Jestem wysoko. Miasto z góry obserwują ze mną ptaki. Komentują, a ja ich w ząb nie rozumiem. Echo niesie odgłosy codziennego życia. Jest pora obiadowa. Słyszę uderzające sztućce, mniemam, że o białe talerze, gaworzenie małych dzieci oraz rozmowy przy stole w obcym mi zupełnie języku. Czuję świeże zapachy warzyw dobiegające z pieców i kuchenek. Kilkuletni chłopiec spokojnie stoi na przejściu. Przez chwilkę zaciekawiony moją obecnością chowa się z powrotem do domu. Przy następnym zakręcie niewielki zadbany ogródek za furtą. Rośnie w nim trochę ziół a palma i oliwka dają im cień. Roślinność rośnie jak na drożdżach. Schody dalej wołają. Nad moją głową balkon z balkonem znad przeciwka dzielą jedynie centymetry. Zapomnisz klucza od domu? Przejdziesz od sąsiada. Ciekawe czy tak to działa?
Uzależniłam się od wspinania, a w głowie z tył coś podpowiada: Jedzonko czeka. No cóż, odpuszczam. Schodzę. Znaleźć tę samą drogę to cud, ale skoro cały czas schodzisz, w końcu osiągniesz celu. Czyż nie tak to hula? Ląduję w porcie kilkadziesiąt metrów od miejsca docelowego.

Czego to ludzie nie wymyślą
Zanim
usiądę coś wszamać, przypominam Sobie o urządzeniu, które ostatnio zakupiono do jednej z dużych miejskich siłowni. Kilka schodków zasilanym prądem i napędzanych przez specjalny mechanizm. Podobno robią furorę. Trzeba dojechać, przebrać się, zapłacić i wtedy można pochodzić w klimatyzowanym pomieszczeniu. Schody? Ja uwielbiam te w Skopelos. Te, co prowadzą zawsze w inną stronę, gdzie zawsze nad szczytami domostw mogę zaczerpnąć świeżego powietrza, gdzie zamiast odgłosów silnika ludzkie w oddali słyszę. Dopełnia ich szum morza. Takie do odkrywania i zupełnie za darmo. Kamienne, lekko rozgrzane od słońca, częściowo bielsze od białego, gdzie chodzenie zarówno na bosaka, jak i w butach jest przyjemnością. Setki ich, a nawet tysiące. Takie ćwiczenia kocham. Czuję w udach, że wieczorem będą zakwasy. Fajniusio.

Nieco dalej
Wracam do stolika. Pojedzone. Nie do końca czuję się przez obsługę cały czas rozpieszczana, bo są ciągle następni po mnie. Jedzenie za to jest świeże i smaczne, a ja mam przestrzeń, aby się poprzyglądać. Z pełnym brzuszyskiem ruszam przed siebie. Mam jeszcze minut kilka. Im dalej jednak oddalam się od portu, tym miasto bardziej nasze przypomina. Sklepiki z pamiątkami, motory, skutery, samochody, spaliny. Liczne hoteliki. Powietrze suche i już nie tak przeźroczyste. Cywilizacja. Wracam więc tam, gdzie mi dobrze. Miasta widziałam jedynie namiastkę, ale chyba dalej już mnie nie ciągnie. Jak zapamiętam miasteczko Skopelos? Biało – niebieskie nasączone mocnym słońcem. Ciągle pnące się w górę i w górę.

Rodzi się pytanie? Gdzie faktycznie się zaszyć, gdy czas nam na to pozwala? Jakie miejsce wybrać, gdy wiele na Skopelos pięknych? Każdy z nas ma inne potrzeby. Dlatego ja opisuję, a Wam pozostawiam wybory. Przepływającego w porcie wielkie statki kontra żaglówki na wodzie. Ludzkie rozmowy przesycone różnym emocjami kontra dźwięki oszalałych z radości cykad. Ciągłe uzupełnianie zapasów w knajpkach kontra bezmyślne, aczkolwiek wiele wnoszące w życie wpatrywanie się z pustym brzuchem w bezkres morza. Nocna zabawa i towarzystwo kontra cisza, spokój oraz widoki, które niewielu widziało.
Cóż mogę powiedzieć? Wybierajcie miejsca, które wam służą, a zawsze będziecie wracać zadowoleni.

 

Królestwo cykad Skopelos 7/10

Deska plus pagaj czyli paddlebording
Na lekcję pływania stawiam się kilka minut po dziesiątej. Lekkie opóźnienie jak to u mnie. Czekam na pozostałą dwójkę delikwentów. Linos, z którym mamy płynąc na paddlebording, krząta się. Długie włosy związał w kucyka. Żółta koszulka ładnie komponuje się z opalenizną. Do tego obowiązkowo czapeczka. Pojawia się i znika. Jestem w centrum nurkowym, więc innego prowadzącego w wolnym czasie chwilkę zagaduję. Podobno wcześniej miałam mieć szybki kurs, jako że to mój pierwszy raz. Czekamy jednak na resztę, która niebawem dołączy. Linos pożycza mi gumkę do okularów, proponuje nasmarować się mocnym kremem do opalania, stojącym na pobliskim stoliku. Ktoś przynosi chłodną wodę. Wszystko zaczyna się pół godzinki później. Bez nerwów liczenia czasu, bo przecież po nas umówiona następna grupa. Nic z tego. Nie na Skopelos. Krótkie instrukcje na plaży jak zadbać o siebie i deskę. Prosty angielski, a jak go nie znasz i tak wszystko zrozumiesz.
Nauka paddlebording przy plaży trwa kilkanaście minut. Ważne to pełny lekkie ugięcie w kolanach i pełny luzik, aby utrzymać równowagę. Ważne, w którym miejscu postawić nogi, gdzie patrzyć podczas wstawania, jak złapać wiosło, jak płynąc prosto i jak się obrócić. No i chodu w morze. Ot tyle zapytacie? Tyle.
A co jak się wpadnie? Wtedy fun jest, bo jak mnie kiedyś uczono najpierw, trzeba nauczyć się spadać i wpadać. Święte słowa. Morze uspokaja. Szybko zapominasz, że ledwo co nowicjuszem się było. Po godzinie różnic nie widać, chyba że ktoś zacznie wykonywać sztuczki. A Linos sztuczek uczy oczywiście, tylko nieco później. To ich właśnie płyniemy pouczyć się w sąsiedniej zatoczce. Popływać slalomem między bojkami, robić na desce fikołki, stawiać na wodzie deskę prawie do pionu i obracać się w podskoku o 180 stopni. Do tego pogawędzić co nieco, napić się zimnej wody, porobić fotek i wyłożyć się na wodzie. Osiągnąć FLOW, o którym często zapominamy.

Zatoczka niewielka, głęboko, bo bez odpowiedniego sprzętu nawet wprawiony dna nie dosięgnie.
Chłopak wymienia po kolei, co w tym miejscu zostawił. Dwie pary okularów, telefon, który kilka dni w szczelnym opakowaniu rozmawiał z rybami. Ja właśnie wyłowiłam własną czapeczkę, tylko dlatego, że kiedyś sama nabyła umiejętność pływania. Dobra czapeczka. Patrzę na moich współtowarzyszy. Ups! Na dno właśnie w tym momencie poszło jedno z wioseł. Stanęło równo w pionie. Bul, bul, bul i już go nie było. Rozglądnęliśmy się wszyscy po wszystkich, a czwórka nas była. Młodzieniec uśmiechnął się. Usłyszałam słowa: Chcecie się jeszcze pochlapać? Czas nie ma znaczenia. Pomyślałam: No a jakże Greku. Zero paniki, wywodów, nawet zero zdenerwowania. No bo przecież Linos wraca tu potem ze sprzętem i wszystko po kolei wyławia. Tak się historie znalezisk w tym momencie kończą. Historia potwierdza teorię mi już znaną: Panika w niczym nie pomaga. Dowiedziałam się dzisiaj również, że z telefonu leżącego przez kilka godzin na dnie, nawet jeśli szczelnie zapakowany i tak już nic nie będzie. Pamiętajcie: Telefonu, który ma Ci długo służyć, na paddlebording ze sobą nie zabieramy.

Popływane, pooglądane, na luzaka wracamy. Tym razem Linos zaproponował mi swoją prywatną deskę. Dopytywałam o nią wcześniej. Chętnie przetestowałam. Sprawa oczywista. Niebieska o kształcie płaskiej łódeczki mknęła, bo wodzie. Niezbyt szybko, bo nie o prędkość, ale o ruchy tu chodzi. Dzięki paddlebording jesteś sam na sam ze swoim ciałem. Dowiadujesz się, co tak naprawdę potrafi i jak go często nie doceniasz. Chcesz ćwiczyć bicepsy? Pragniesz wersji sportowej? Machasz szybciej, a ruchy są bardziej zamaszyste i skrętne. Chcesz podziwiać widoki? Marzysz o typowej rekreacji? Rozglądasz się dookoła, ruszając wiosłem jak łyżką w zupie.
Paddlebording to przemiło spędzony czas. Delikatniejszy od kajaka daje możliwość wypłynięcia na szerokie wody.
Nadal macie obawy? No proszę. Skoro ja dałam radę w ortezie i głębia mnie nie pochłonęła — no dobrze już nie straszę — dla Was to drobiazg. Pamiętajcie: Strach ma wielkie oczy a próba nie strzelba.

Dopływając do brzegu, usiadłam, że tak powiem potocznie na niej rozkrakiem. Zamyśliłam na chwilę. Po niespełna dwóch godzinach pływania stwierdziłam, że wpaść do wody jest dużo trudniej niż się z niej wydostać. Pewne wynalazki często nie są mi po drodze. To ustrojstwo za prostotę w każdym wymiarze pokochałam.

Królestwo cykad Skopelos 6/10

Ludzie. Mówi się, że Grecy są niezależni od czasu. Że czasu nie liczą. Obserwuję jednak, że do pracy przychodzą punktualnie, a jedzenie podają migiem. Twierdzę więc, ze wszystko zależy od miejsca i sytuacji.

Poranek
Słyszę pukanie do drzwi. W drzwiach staje pokojówka, która twierdzi, że wróci za 5 minut, przychodzi nieco później. W tym czasie nie siedzi, a krząta się po innych kątach. Czy to coś złego, że z kilku minut robi się godzina? W pokoju codziennie wracając z plaży i tak czystość zastaję, a dziewczyna dziękuje serdecznie, że mogła mi pomóc? Z pogodą ducha odchodzi, czynić dalej swoją powinność. Bez nerwów, płynnie i w tempie, na który pozwala tutejsza pogoda.

Popołudnie
Siedzę na pomoście, którego woda lekko kołysze i uspokaja. Wokół mnie pachnie świeżo ciętym tartacznym drewnem i solą morską. Obok mnie zapatrzony w morze Grek, moczy w wodzie nogi. Jego jasne wilgotne i ciężkie od morskiej H2O włosy zwisają po ramionach. Dzięki nim mimo suchego ciała wiem, że przed chwilą jeszcze pływał. Na ręce i nodze kilka wdzięcznych tatuaże. Ach jak one wyglądają pięknie na opalonej skórze. Zmężniały już dawno chłopak patrzy na kobietę, która pływa po falach, stojąc na długiej piankowej desce wraz z kilkuletnim chłopcem między nogami. W ręce dzierży pagaja. To paddleboarding. Słyszałam o tym sporcie, więc dopytuję więcej, bo nową wiedzę nabywać lubię.
Zwracam się więc do Linosa, bo tak brzmi jego imię.
– Chciałabym spróbować. Można?
– Jak najbardziej, ale jutro. Sprawdzę wolne godziny. Jaki jutro będzie dzień?
Patrzy na mnie, ja na niego. Uśmiechamy się. Po chwili dodaje.
– Straciłem poczucie czasu. Jestem Grekiem — stwierdza fakt.
Ja również nie wiem, przecież jestem w Grecji na wakacjach. No to żeśmy się dobrali. A dogadali na pewno.
Rozmowa spokojna jak tutejsze morze i fale, które w jej trakcie co kilka sekund z nadzwyczajną delikatnością uderzały o konstrukcję pomostu. Rytmiczna jak przesunięcia pagaja wzdłuż deski, która obok nas bezszelestnie przesuwała się ze stałą prędkością po wodzie. Przypomniałam Sobie o miejskiej codziennej pogoni i związanych z nią stresach. Jak mi teraz dobrze. Jeśli kiedyś znajdziecie takiego rozmówcę, warto docenić niezwykle zwykłą rozmowę. Jeśli trudno Wam będzie o taką, szukajcie rodowitego Greka wyspiarza.
Jutro okazało się jutrem. Po tym, jak słońce zajdzie, a potem pojawi się ponownie na horyzoncie, mam się stawić na plaży równo o 10.00. A więc możecie być pewni, że pagaja do rąk wezmę co by sprawdzić i pokazać, że wszystko, co wymyślono, jest dla ludzi. Wszystkich. Bez wyjątku.

Wieczór
Patrzę na kelnera, który po całym dniu, w białej koszulce i lekko spadających z pupy jeansach przesuwa charakterystycznie nogami po drewnianym tarasie tutejszej knajpy. Jakby go kręgosłup w odcinku krzyżowo – lędźwiowym pobolewał. Znam to uczucie. Na imię ma Vassilis. Pociągła twarz, dość mocne rysy i wysunięta do przodu czaszka, na której mocno rysują się brwi. Wielu w jego wieku dopadają siwizna, łysina czy zakola, ale nie jego. Zadbane, miękkie i krótko obcięte włosy, pokrywają równomiernie głowę. Uśmiech gości na jego twarzy. Do niego dołącza się uwaga. Wyłapuje każdy ruch przybyłych tu osób. Nieopodal niego krząta się dziewczyna z obsługi. Ona również pogodna. W oczy rzucają mi się pełne usta wymalowane szminką w kolorze dojrzałych malin. Pięknie komponuje się z grecką urodą. Duże ciekawskie oczy i ciemne włosy lekko upięte w koka uzupełniają resztę. Przechodząc obok, delikatnie przesuwa chłopakowi rękę po łopatce. Rzuca przyjacielskie spojrzenie. Zastanawiam się. Jest późno, a Vassilisa widziałam również przy śniadaniu. Lekko przygarbiony i nieco bardziej zmęczony, nadal stara się zachować skupienie i poczucie humoru. Dopiero potem dowiaduję się, że każdego dnia krząta się godzin 14 z dwugodzinną przerwą na złapanie oddechu. 7 dni w tygodniu. Od maja do września to jego czas. Potem w Grecji przychodzi turystyczna posucha.
Grecy na Skopelos są więc pracowici, do tego sumienni, dokładni, pogodni, skromni i na każdym kroku pomocni. Oddadzą co do centa, zaopiekują się pozostawioną na plaży książką. Poczekają tyle, ile trzeba, przez co człowiek nie czuje się nigdy poganiany. Podadzą strawę, nawet jeśli to ostatnie minuty ich nocnej pracy. Nie tkną co Twoje. Z dziećmi obchodzą jak z bańką, bo to rodzinny naród od pokoleń. Obdarowani przez Boga pięknymi widoczkami oraz słońcem dla wielu do pozazdroszczenia, nie liczą na profity za uśmiech. Urodzili się z nim i codzienną pogodą ducha się dzielą. Tak jest tutaj. Duże miasto to inna inszość.

Wśród greckich wyspiarzy na peryferiach wyspy odpoczywam od miejsc handlowych. Supermarketów tutaj niewiele. Jeśli już znajdziesz sklep, to przypomina rodzime Żabki. Upraw co kot napłakał, bo i co na skałach uprawiać. Biura podróży tu nie docierają, bo na czym niby mieliby zarobić? Próby są, ale mieszkańcy mogą na razie czuć się bezpieczni. Wierzę, że wyspa jeszcze długo zachowa swój spokój, a sympatyczni tubylcy nie zostaną zdominowani przez żądnych pieniądza obcych najeźdźców, którzy będą chcieli na nich zarobić.

Jeśli lubisz kupować i zbierać, cóż mogę w tym miejscu dodać? Pamiętaj, że na pamiątkę ze Skopelos możesz przywieźć co najwyżej wspomnienia, bo wyspiarzom bardziej zależy na tym, jak zostaniesz tu przyjęty, niźli tym, co od nich wywieziesz. Zapomnij wiec o wielkich zakupach. W tym miejscu pomyśl o Sobie. Po pamiątki i łaszki polecam kierunek Ateny.

Królestwo cykad Skopelos 5/10

Nowe smaki
Należę do tych, co ich wszędzie nosi. Ciekawość świata nie pozwala mi długo usiedzieć w jednym miejscu. Wyspa Skopelos jest niewielkie i do zaglądania w jej zakamarki wręcz mnie zachęca. Dzisiaj krótko o tubylczej drodze do posesji. Takiej jednej z wielu. Również ku może waszemu zaskoczeniu o sposobie jedzenie mirabelek innym niż zwykle.

Jak będę ją wspominać? Wąską, kamienistą, krętą pełną owoców i słońca. Taką niedokończoną gdzie o krawężnikach niewielu słyszało, a zatem za nimi nie tęsknią zbytnio. Taką co niesie ze sobą multum niespodzianek. Zatrzymuję się na chwilkę zaraz za zakrętem. Po obu stronach opuszczone domostwa mam jak na wyciągnięcie ręki. Obok pnie owocowych drzew przytulają się prawie do ściany. Dalej suche łąki i dzikie gaje oliwne. Wiejskie klimaty jednym słowem.
Nad moją głową kiście mirabelek i uginające się od nich gałęzie. Żółte i czerwone, czyli: Do wyboru do koloru. Na tle zieleni, szarości drogi, białych ścian, czerwonych drzwi i niebieskich okiennic drugiego domu wyglądają zjawiskowo. Oprócz owoców kolory są tutaj równie soczyste. Mirabelki proszą: Zjedz mnie bez mycia. Mniamusia dla oczu. Przyjmuje zasadę: Wszystko, co poza prywatną posesją jest do częstowania. Zrywam żółtą. Mirabelkę można zjeść na dwa sposoby. Pierwszy to wrzucić do buzi zmielić i wypluć pozostałość, czyli pestkę. Właśnie tą stosuję teraz. Dla żółtych zwartych i nieco twardych to trafny wybór. Poza tym to sposób dla głodnego a ze mnie chwilowy głodomór. W samochodzie stawiam na sposób drugi, czyli delektowanie się. Biorę kolejną i nad nią się skupiam, chociaż mam ich całą reklamówkę. Czerwoną tym razem rozpracowuję. Naciskam lekko. Czuję, jakbym w ręce trzymała napompowaną gumową piłeczkę, która sprężynuje przyjemnie między dwoma palcami. Bardzo cienka skórka dzieli mnie od tego, co w środku. Nadgryzam delikatnie, tworząc małą dziurkę. Na podniebieniu czuję zajawkę, tego, co mnie czeka. Zasysam powoli. Na język trafia słodki mus. Masa podobna do tej zmiksowanej czasami w blenderze. Zbędne mi są cukry i miody, bo to już miód mam w gębie. Masa rozchodzi się po buzi. Przełykam. Zjedzone. Na jednej się nie kończy. Mirabelek czas nastał, zachęcam próbować.

Dookoła niewielkie zabudowania. Część opuszczonych. Dzikie gaje oliwne, o których tubylcy pamiętają, gdy owoc dojrzewa. Jakiś traktor schował się pod drzewem przed słońcem. Mało z niego na skalistych stokach pożytku, ale z jakiegoś powodu jest tutaj jednak. Wracam i jest mi dobrze. Kierunek basen ze słoną wodą, która wchodzi do nosa. Tak czasami również można przyjemnie czas spędzić.